Szok wyborczy
Nadchodzi listopad, a z nim wybory prezydenckie w USA. Niezależnie od ich wyniku Stany Zjednoczone czeka kilka miesięcy pogłębionego chaosu wewnętrznego, który sparaliżuje całe państwo.
15-10-2020
Najważniejsze tezy:
- USA pozostaną wyłączone ze światowej polityki do końca stycznia 2021 roku. Chodzi nie tylko o wybory prezydenckie, ale także do Kongresu.
- Niezależnie od tego kto wygra, kraj czeka okres chaosu, możliwe: rewolty społeczne, zamachy na polityków, obstrukcja parlamentarna, secesja lub jej próba na niektórych obszarach, paraliż instytucji państwowych itp. Żadna ze stron nie zaakceptuje porażki.
- Trump nadal ma szanse na reelekcję chociaż to trudne zadanie. Wszystko jest możliwe.
- Globalna bierność Waszyngtonu może zostać wykorzystana przez inne państwa do poszerzenia strefy wpływów, zajęcia terytoriów, podważania sojuszy itp.
Zapraszam do mojej obszernej analizy sytuacji społeczno-politycznej w Stanach Zjednoczonych. Poniżej załączam listę odnośników do poszczególnych zagadnień. Pierwszy rozdział traktuje o uwarunkowania prawnych, drugi o wydarzeniach ostatnich dwóch miesięcy, trzeci o szansach na reelekcję, a czwarty to odpowiedź jakie to wszystko znaczenie ma dla reszty świata.
Spis treści:
I. Przyczynek do kryzysu.
II. Stany niepokoju.
III. Czy Trump może wygrać?
IV. Podsumowanie – ujęcie globalne.
V. Materiały.
I. Przyczynek do kryzysu
Na początek trochę o prawie. Amerykańskie wybory prezydenckie są dwuetapowe. Pierwszy, czyli głosowanie powszechne, zakończy się formalnie we wtorek, 3 listopada 2020 roku. Co prawda, z uwagi na trwającą pandemię koronawirusa oddanie głosu w formie korespondencyjnej trwa już od kilku tygodni, ale finał tego procesu nastąpi dopiero w pierwszy wtorek listopada, gdy do urn pójdą ostatni chętni. Ewentualnie, przy wyrównanym wyścigu znaczenie mogą mieć jeszcze głosy nadesłane w ostatnich godzinach pocztą. Niektóre stany zamierzają poczekać aż do piątku z ich liczeniem, na wypadek gdyby nie wszystkie listy dotarły na czas.
Jednakże pamiętać należy, że jest to tylko głosowanie obywateli na elektorów (to tzw. głosowanie pośrednie) i dopiero tak wybrani przedstawiciele ostatecznie oddadzą swój głos na zadeklarowanego kandydata. Zrobią to na posiedzeniu w dniu 14 grudnia 2020 roku. Ten drugi etap stanowił do niedawna czystą formalność. Elektorzy są konstytucyjnie zobligowani by słuchać się wyborców i głosować według pierwotnych wskazań.
Wątpliwości pojawiły się w grudniu 2016 roku kiedy to aż dziesięciu elektorów zagłosowało na innego kandydata niż deklarowany wcześniej, a kilku dodatkowych zrezygnowało ze swojej funkcji. Taka sytuacja zdarzyła się po raz pierwszy od 1808 roku, przy czym zmiana preferencji miała też miejsce w stosunku do nominatów na wiceprezydenta. Rokoszanie liczyli na to, że wystarczająco duża liczba tzw. „niewiernych elektorów” (faithless electors) wystarczy do zablokowania nominacji Donalda Trumpa na urząd prezydenta. Ostatecznie, bunt okazał się zbyt mały, chociaż pierwotnie zakładano, że do sukcesu wystarczy wystąpienie 37 „niewiernych”. Gdyby obstrukcja była skuteczna, kandydata musiałaby wybrać Izba Reprezentantów (w której Demokraci mieli większość), a wiceprezydenta – Senat. Do nominacji wystarczyłoby Trumpowi 270 głosów, ale w końcowym rozrachunku zdobył ich aż 304 (na 538, z czego Clinton ostatecznie otrzymała 227). Różnica między kandydatami była zbyt duża. Niemniej, łatwo można sobie wyobrazić sytuację, w której żaden z głównych kandydatów nie otrzymuje 270 głosów i nie zostaje wybrany na urząd.
Skąd jednak w ogóle pomysł, że takie działanie mogłoby być społecznie akceptowalne i prawnie dozwolone? Z dwóch powodów.
Po pierwsze, Donald Trump zdobył większą ilość głosów elektorskich, mimo że popierało go o kilka milionów Amerykanów mniej niż jego konkurentkę – Hillary Clinton. W obywatelskiej fazie głosowania wygrana danego stronnictwa (partii) polega na tym, kto w liczbach bezwzględnych zbierze więcej głosów. Zwycięzca bierze wszystkie głosy elektorskie przysługujące dla danego stanu (wyjątkiem są Nebraska i Maine). W większości stanów nie jest tak, że jeśli Demokraci zdobyli 51% wszystkich głosów, a Republikanie 49% to głosy elektorskie będą podzielone po równo (np. jeśli jest ich 10, to 6/4). Jeśli dajmy na to Kalifornia (ok. 40 mln mieszkańców) głosowała w większości na Hillary Clinton, a ma 55 elektorów, to cztery mniejsze stany z tzw. MidWestu: Michigan, Kentucky, Indiana i Ohio mające łącznie 53 głosy i tylko niecałe 32.8 mln mieszkańców, mogą głosując na Donalda Trumpa tę przewagę ludnościową zrównoważyć. Tak też się stało, a czego wiele środowisk antytrumpowskich nie potrafiło zaakceptować. Dlatego największe boje kampanijne toczą się zawsze o stany o największej liczbie ludności, które jednocześnie nie posiadają jednolitych preferencji wyborczych, taki jak Floryda czy Illinois albo Ohio. Ten opis odpowiada nam na pytanie dlaczego obstrukcja wśród elektorów wydawała się społecznie dopuszczalna (prowadzono nawet otwartą kampanię lobbystyczną mającą nakłonić ich do zmiany stanowiska).
Drugim powodem jest prawo. O ile jeszcze w 1952 roku wyrok Sądu Najwyższego rozstrzygnął kwestię tego czy elektor może kierować się własnym osądem oddając głos w Kolegium, czy też jest ograniczony jedynie do przekazania woli swoich wyborców (odpowiedź: to drugie), o tyle aż do lipca 2020 roku niejasnym było czy władze stanowe mogą interweniować w sprawie „niewiernego elektora” poprzez nałożenie na niego sankcji i odwołanie z funkcji. Chodziło po prostu o to, że o ile na mocy Konstytucji elektor powinien kierować się wskazaniem wyborców, o tyle bez tzw. przepisów wykonawczych w danym stanie za sprzeniewierzenie się swoim obowiązkom nie czekała go żadna kara. Mógł więc dokonać obstrukcji teoretycznie nie narażając się na żadne konsekwencje. Nie zawsze też istniały narzędzia prawne by władze stanowe mogły taką decyzję unieważnić. A ponieważ prawo anglosaskie opiera się na precedensach, także ta kwestia po niemal czterech latach sądowej batalii znalazła swoje rozstrzygnięcie w sentencji wyroku Sądu Najwyższego. Z powodu pandemii stało się to dopiero w lipcu, praktycznie na chwilę przed wyborami. Sąd uznał, że władze stanowe są ze wszech miar uprawnione do ustanawiania sankcji wobec swoich elektorów i mają w tym względzie swobodę działania. Wielu polityków i prawników odetchnęło z ulgą ponieważ gdyby wyrok był inny, USA z całą pewnością popadłyby w kryzys konstytucyjny. Teraz groźba ta znacznie zmalała, choć jeszcze nie zniknęła. Faktem bowiem jest, że jedynie 32 stany posiadają regulacje przewidziane na wypadek działania „niewiernych”, a samo ich wypełnienie zależy też od woli lokalnych władz i nie jest obligatoryjne. Dodatkowo, tylko 15 z tych stanów posiada szczegółowe przepisy pozwalające penalizować lub odwoływać elektorów z funkcji. A przy takiej polaryzacji społecznej, wszystko jest możliwe, łącznie z buntem władz stanowych przeciw rządowi federalnemu, zajęciem lokalnego Kapitolu przez manifestantów itp.
Co gorsza, w tym roku po raz pierwszy dojdzie do głosowania korespondencyjnego na tak masową skalę (chodzi o zachowanie bezpieczeństwa głosujących w czasie pandemii). Listowne głosy ma oddać przeszło 80 mln Amerykanów. W dodatku zasady głosowania różnią się zależnie od stanu, a poczta boryka się z trudnościami logistycznymi i finansowymi. Nie do wszystkich doszły pakiety wyborcze, możliwe że nie wszystkie zostaną doręczone komisji. W świetle ingerencji państw zewnętrznych w amerykański proces wyborczy w 2016 roku, wiele osób spodziewa się podobnych działań teraz, np. poprzez masowy dodruk kart do głosowania. Mówił o tym sam Donald Trump nazywając trwające wybory „największą farsą w historii” i „wielkim fałszerstwem”. W związku z powyższym całkowicie prawdopodobna wydaje się teza, że wyniki wyborów będą kwestionowane z równą mocą przez obie strony politycznego sporu, a o legalności oddanych głosów ostatecznie rozstrzygną sądy. Część głosów listownych może zostać unieważniona, co zmienić może wynik wyborów. Niejasnym jest jak zachowają się elektorzy gdy potwierdzone zostaną masowe fałszerstwa w danym stanie. Komu bowiem winni będą wierność? Obywatelom, których głosy zostały sfałszowane? Jak ocenią co jest prawdą, a co fałszem? Będzie to kolejny precedens wymagający rozstrzygnięcia w Sądzie Najwyższym, a w tym czasie wyboru dokonać będzie musiał nowo wybrany Kongres, nie dalej niż w styczniu 2021 roku. Przy czym warto zauważyć, że dzięki zrządzeniu losu, kontrolę nad SN mają dziś sędziowie konserwatywni, w tym kilku z nadania samego Trumpa.
Teoretycznie może dojść do sytuacji, w której to Joe Biden zostanie prezydentem, a Mike Pence wiceprezydentem.
Na razie Izba Reprezentantów kontrolowana jest przez Demokratów, a Senat przez Republikanów. Tak się jednak składa, że 3 listopada Amerykanie wybiorą także 435 przedstawicieli do Izby, oraz 35 (na 100) do Senatu i wszystko może się zmienić. Oczekiwania politologów są takie, że Demokraci utrzymają Izbę, a Republikanie Senat.
Powyższa charakterystyka prawna może wydawać się skomplikowana, ale prawdziwym zagrożeniem nie są niuanse przepisów, a sytuacja społeczna w kraju.
II. Stany niepokoju
USA weszły w okres pogłębionego kryzysu wewnętrznego, który ma ogromny potencjał by dnia 3 listopada przerodzić się w całkowity chaos.
Dlaczego niegdysiejsza ziemia obiecana globalnej imigracji, popada na naszych oczach nieomal w wojnę domową?
Nie będzie wielkim odkryciem stwierdzenie, że dotychczasowy model społeczny uległ wyczerpaniu, a sławne „amerykańskie marzenie” przestało istnieć. Nastąpiła pauperyzacja klasy średniej, a razem z wygaszeniem produkcji także upadek robotniczej. Donald Trump doszedł do władzy m.in. opierając się na hasłach obiecujących przywrócenie amerykańskiej wytwórczości i wzrostu dochodów obywateli. Za jego prezydentury taka poprawa faktycznie nastąpiła, bezrobocie spadło do historycznych 3.5%, a dochody gospodarstw domowych tylko w roku 2019 wzrosły o przeszło 6.8% w stosunku do roku poprzedniego. Choć wielu ekspertów obawiało się recesji, pęknięcia bańki kredytowej i zawirowań na rynku transakcji międzybankowych (tzw. repo), załamanie gospodarcze spowodowała dopiero pandemia koronawirusa. Szok wywołany natychmiastowym zaciągnięciem hamulca ręcznego pandemicznego zamrożenia, doprowadził do wybuchu fali społecznego niezadowolenia. Wyciągnął na światło dzienne wszelkie zadawnione spory między poszczególnymi grupami: etnicznymi, politycznymi czy światopoglądowymi, wypaczenia systemu oraz problem biedy, rasizmu, przywilejów i wykluczenia społecznego.
Po szczegóły zapraszam do artykułu z czerwca 2020 roku pod tytułem „Zaćmienie umysłu” gdzie scharakteryzowałem przyczyny takiego stanu rzeczy. Oto fragment tamtego opracowania ujmujący sprawy możliwie szeroko słowami George’a Friedmana:
Stany Zjednoczone jako sztuczny, wymyślony twór państwowy podlega cyklicznemu procesowi, w którym raz po raz wzrasta, by chwilę później implodować. Friedman tłumaczy to tym, że Amerykanie są wiecznymi poszukiwaczami odpowiedniej formy istnienia. Gdy jakaś formuła państwowa działa, eksploatują ją tak długo aż okaże się nieefektywna. Wtedy następuje kryzys i fundamentalna zmiana, po której proces wzrostu rozpoczyna się na nowo.
Ta zmiana, niezależnie jak interpretowana, jest powszechnie dostrzeganym zjawiskiem. Opisują ją też inni analitycy. John J. Mearsheimer źródeł kryzysu wewnętrznego kraju upatruje w uwarunkowaniach globalnych i zmierzchu „liberalnego porządku”. Z kolei Portugalczyk Bruno Maçães uważa konflikt w amerykańskim społeczeństwie za element globalnego zjawiska, nowej „Wiosny Ludów” powodowanej buntem wobec status quo i establishmentu, napędzanym technologicznym skomunikowaniem mas społecznych. Wydaje się, że mają oni w pewnym stopniu rację, co tylko potwierdzałoby jak poważny proces społeczno-polityczny toczy się w tej chwili na naszych oczach. Wybory prezydenckie 2020 roku ukształtują Stany Zjednoczone na wiele następnych lat, nie tylko prawnie ale też ideologicznie. Gra idzie o wszystko. Zrządzeniem losu sprzed czterech lat, pokłady obywatelskiej frustracji wyniosły do władzy człowieka, który jak żaden inny stał się symbolem zmiany i to nie ewolucyjnej, a krnąbrnej, rewolucyjnej i chaotycznej.
Dlatego rywalizacja polityczna obu kandydatów ma charakter wojny totalnej. Obliczonej na całkowite zniszczenie przeciwnika. Nowy porządek parweniusza, kontra stary ład ojca narodu.
Warto przypomnieć, że jeszcze w lutym tego roku Donald Trump skutecznie wybronił się przed impeachmentem w Kongresie, a było to uwieńczenie trzech lat politycznych bójek. Ataki na jego osobę trwały nieprzerwanie od momentu objęcia urzędu. Należały do nich oskarżenia o współpracę z Federacją Rosyjską, Władimirem Putinem, sprzeniewierzenie się Konstytucji, różnorakie łamanie prawa, wpływanie na zeznania świadków, kłamstwo, unikanie opodatkowania i wiele innych. Trumpowi wielokrotnie zarzucano też brak rozwagi, imbecylizm, małą skuteczność polityczną, nepotyzm, wspieranie prawicowego ekstremizmu, negacjonizm pandemiczny i wobec globalnego ocieplenia, rasizm, szowinizm i skrajną arogancję przekładającą się na stale pogarszające się relacje z sojusznikami. Wydano na ten temat kilka książek i to napisanych przez niedawnych współpracowników prezydenta. Większość z tych publikacji opisywała domniemane kulisy działalności Białego Domu w sposób niekorzystny dla Trumpa. Trzeba przyznać, że on sam nieustannie dostarczał argumentów swoim przeciwnikom. Dowodów na prezydencką „ekscentryczność” znaleźć można bez liku, czy to w jego codziennych twittach, czy też dość kontrowersyjnym zachowaniu, jak w przypadku zakażenia koronawirusem. Abstrahując od tego czy wszystkie powyższe zarzuty są prawdziwe w całości, częściowo czy też w ogóle, można śmiało postawić tezę, że przeciwnicy obecnego prezydenta nie tylko uważają go za fatalnego przywódcę, ale też całkiem wyraźnie – gardzą nim jako człowiekiem. Odczłowieczenie to, poza wymagającą nagany postawą moralną, ma też niebezpieczny wymiar praktyczny. Usprawiedliwia przemoc, nie tylko wobec osoby prezydenta lub jego otoczenia, ale także wszelkich przejawów prezydenckiej władzy. W kraju gdzie dostęp do broni jest konstytucyjnie gwarantowanym przywilejem, a uzbrojone milicje obywatelskie samorzutnie patrolują ulice gotowe do starć z przeciwnikami, takie formatowanie ideologiczne może mieć opłakane skutki. Może być usprawiedliwieniem rewolty, lub zamachu na życie polityka.
Jednocześnie, zachodzi tu pewien paradoks (albo nieszczerość). Bardzo często polityka prowadzona przez prezydencką administrację (a przynajmniej jej kierunek) nie jest kwestionowana przez Demokratów. Joe Biden w swojej kampanii nie raz powtarzał hasło „Buy American”, zapowiadając powrót produkcji do kraju i jego samowystarczalność w tym względzie. Dokładnie taką samą politykę prowadzi Donald Trump („Make America Great Again”). Podobnie negatywnie obaj panowie odnoszą się do Chin. Pojawiające się różnice w dyskursie publicznym mówią raczej o stylu realizacji polityki (jak i co ktoś mówi, jak wygląda itd.) a nie obranym celom. Dotyczą światopoglądu. I właśnie tu tkwi sedno tej rywalizacji. To swoisty konkurs piękności, który jest nieustannie podsycany przez media. Donald Trump jest czempionem neokonserwatystów, a Joe Biden progresywnych liberałów. Oba te obozy tkwią w morderczym klinczu i zdają się sądzić, że klucz do zwycięstwa w wyborach tkwi w medialnych filipikach.
Stąd Joe Biden stara się prezentować jako osoba sympatyczna, odpowiedzialna, stabilna i godna zaufania. Szczególnie, że gro kampanii zdefiniowane zostało przez pandemię. Zachowywał wielką ostrożność – występował w maseczce ochronnej, nie organizował wieców poparcia, spotykał się tylko w niewielkim gronie, utrzymywał dystans. Namawiał do przedłużenia lockdownu, a po jego zdjęciu do wprowadzania innych obostrzeń. Apelował do obywateli by okazali wielką wstrzemięźliwość w kontaktach. Trump przeciwnie. Od początku lekceważył epidemię, odmawiał zakrywania twarzy, organizował wiece poparcia, spotykał się z wyborcami i po wprowadzeniu lockdownu, starał się go jak najszybciej znieść. Jego demonstracyjna obojętność dla zasad dystansu społecznego skończyła się w ostatnich dniach września, gdy zaraził się SARS-CoV-2 a następnie trafił do wojskowego szpitala. Mimo to, zaledwie po trzech dobach powrócił do Białego Domu apelując do Amerykanów by nie bali się pandemii. Obiecywał eksperymentalny lek, który miał być rozdawany wszystkim tzw. grupom ryzyka (w tym seniorom), a który jego samego wyrwał z objęć covidu.
Te dwie skrajne postawy wydają się być jak ogień i woda. Przeciwnicy Donalda Trumpa widzą w nim skretyniałego szaleńca. Z kolei Joe Biden wydaje się im mężem opatrznościowym, rozsądnym i statecznym ojcem narodu. Zwolennicy Trumpa widzą w nim człowieka energicznego i twardego, nie dającego się złamać przeciwnikom, konsekwentnie realizującego obietnice. Biden jest dla nich stetryczałym przedstawicielem establishmentu, który zarobił krocie w polityce i dawno oderwał się od życia zwykłych Amerykanów. Postawy te były znakomicie widoczne podczas telewizyjnej debaty obu kandydatów, którą według przynajmniej niektórych bezstronnych komentatorów (także moim), zdominował jednak urzędujący prezydent. Obiektywnym wyzwaniem z jakim mierzy się Joe Biden jest zaawansowany wiek (77 lat) i to było widać, czy to poprzez trudności w poruszaniu się, czy mniejszą sprawność intelektualną, gubieniem wątków w rozmowie. Zresztą, tak po prawdzie także jego przeciwnik nie należy do młodzieniaszków (74 lata), choć na razie wydaję się być w trochę lepszej formie. Dlatego tak wiele uwagi zwraca się na kandydatów na wiceprezydentów – Mike’a Pence i Kamale Harris. Bardzo możliwe, że to jedno z nich przejmie urząd w następnych latach (szczególnie w przypadku wygranej Bidena).
Polaryzacja amerykańskiego społeczeństwa dalece przekracza wszystko co dotychczas widzieliśmy w Polsce (istnieje wiele podobieństw). Nie miejmy złudzeń. Niezależnie od tego kto wygra nadchodzące wybory, Stany Zjednoczone czekają miesiące protestów, obstrukcji politycznej, a najpewniej też zamieszek ulicznych i potencjalnych strzelanin pomiędzy poszczególnymi milicjami (czy to prawicowymi, czy lewicowymi). Kraj jest podzielony na pół, a obie strony tak mocno zantagonizowane, że nie pogodzą się z porażką. Przedsmak tych wydarzeń dostarczono nam w pierwszych dniach października, kiedy to FBI zatrzymało trzynastu członków milicji, którzy planowali szturm na Kapitol stanu Michigan i uprowadzenie gubernator Gretchen Whitmer. Niestety, spisek aresztowanych renegatów nie stanowił żadnego wyjątku. Inne grupy nawołują do secesji, planowane są akty nieposłuszeństwa wobec rządu federalnego. To nie jest film tylko codzienna rzeczywistość i wiele czasu upłynie nim te emocje opadną, a władzom uda się przywrócić porządek publiczny.
III. Czy Trump może wygrać?
Jeszcze na początku kwietnia 2020 roku Donald Trump miał duże szanse na zwycięstwo. Giełda notowała kolejne rekordy, gospodarka wzrastała, pensje rosły. W chwili obecnej są one mocno niepewne. Postawa i komunikacja wobec pandemii, śmierci ponad 200.000 Amerykanów, wpadki komunikacyjne w stosunku do amerykańskich żołnierzy, pozowanie z biblią w ogarniętym zamieszkami Waszyngtonie, epidemia wewnątrz Białego Domu i wiele innych sytuacji, które przy odrobinie rozwagi i powściągliwości amerykański prezydent mógł uniknąć, mogą okazać się brzemieniem zbyt ciężkim do zrównoważenia realizacją niektórych obietnic wyborczych. Należy do nich redukcja amerykańskiej obecności wojskowej w świecie i ściągnięcie żołnierzy do kraju, sukces w wymuszonym szantażem porozumieniu pokojowym między Izraelem, a państwami arabskimi, czy wreszcie pobudzenie krajowej produkcji (powodowane także decouplingiem z Chinami i obniżką podatków dla korporacji). Chociaż można też wymienić tyleż kontrowersyjne co zamierzone działania związane z budową muru na granicy z Meksykiem czy okrojeniem tzw. Obamacare (ustawy medycznej). Perłą w koronie była jednakże gospodarka, która w chwili obecnej została bardzo mocno poturbowana i choć szybko odrabia straty, to druga fala pandemii może ją na powrót zrzucić w odmęty depresji. W chwili pisania niniejszego artykułu Joe Biden cieszy się o ponad 8% wyższym poparciem niż Donald Trump. Amerykański prezydent próbuje więc za wszelką cenę zmienić tę sytuację i ma ku temu wiele okazji. Jednocześnie, wiele z jego działania wzmaga agresję jego przeciwników co tylko pogłębia podziały.
Ważą się losy drugiej części pakietu zapomogowego w Kongresie, a najnowsze dane z gospodarki mają być oficjalnie opublikowane 29 października (przecieki donoszą, że są zaskakująco dobre). We wrześniu pojawiły się informacje o kolejnej redukcji amerykańskich żołnierzy – w Iraku, Afganistanie i innych miejscach. Presja jest na tyle duża, że działania ewakuacyjne wobec wojskowych wyprzedzają logikę wypadków, tj. wycofanie następuje wcześniej niż planowano (np. przed wypełnieniem postanowień porozumienia pokojowego w Afganistanie). Trump osobiście starał się wymóc dopuszczenie do użytku opracowywanej szczepionki na Covid-19 jeszcze przed zakończeniem wszystkich testów, tak by trafiła na rynek przed dniem wyborów. W drugiej połowie września prezydent nominował Amy Comey Barret do Sądu Najwyższego w miejsce zmarłej Ruth Bader Ginsburg, co ma mu zapewnić przewagę w razie powyborczych perturbacji prawnych. W połowie października The New York Post opublikował artykuł odświeżający zarzuty korupcyjne wobec syna Joe Bidena – Huntera, który miał przyjmować łapówki od ukraińskich biznesmenów po to by wpływać na decyzje swojego ojca, gdy ten pełnił funkcje wiceprezydenta w administracji Baracka Obamy (sprawa firmy Burisma). Kwestię tę podnosił jeszcze w 2019 roku współpracownik Trumpa – Rudy Giuliani. Zresztą na polecenie swojego pryncypała poleciał na Ukrainę w poszukiwaniu haków na Bidena. Artykuł NYP można więc odczytywać jako próbę zdyskredytowania kandydata. Do ewentualnego udowodnienia zarzutów nie doszłoby przecież przed wyborami. A to wszystko wydarzenia jedynie z kilku ostatnich tygodni.
Walka o reelekcję trwać będzie do samego końca zwłaszcza, że nie wszystkie zachowania amerykańskiego prezydenta krytykowane przez jego przeciwników, stanowią dla niego obciążenie.
Wbrew pozorom, dobre samopoczucie Trumpa po przebytej infekcji świadczy na jego korzyść. Nie da się ukryć, że napędzana medialnie histeria związana z koronawirusem przekroczyła wszelkie granice zdrowego rozsądku. W wielu przypadkach doprowadziło to do „przegrzania tematu”, co skutkowało wzrostem akceptacji dla teorii spiskowych oraz zobojętnieniem dla podstawowych zasad higieny w czasach epidemii: noszenia maseczek, mycia rąk i utrzymywania dystansu społecznego. Postawa ta okazała się brzemienna w skutkach w czasie wystąpienia drugiej, jesiennej fali zachorowań. Co gorsza, całkowite zamknięcie gospodarki dotknęło znacznie większą liczbę ludzi, niż mogło paść ofiarą choroby. Wszyscy bowiem muszą zarabiać by jeść, ale tylko niektórzy są podatni na ciężki przebieg infekcji. W istocie, naukowcy powtarzali, że chronione powinny być określone grupy ryzyka (np. przewlekle chorzy), podczas gdy dla reszty społeczeństwa zagrożenie chorobowe Covid-19 nie jest tak śmiertelne. Chodziło jedynie o zachowanie wydolności służby zdrowia, co po opanowaniu pierwszej fali, stało się kwestią niemalże wyłącznie administracyjną (zakup materiałów i urządzeń, opracowanie leczenia, przeszkolenie, procedury itd.). Media wyraźnie ten obraz zniekształciły przyczyniając się do masowego zobojętnienia, które z kolei na powrót zwiększyło skalę zarażeń. Stąd, przynajmniej w odbiorze przeciętnego Amerykanina z prowincji, to prezydent, a nie dziennikarze, mówi prawdę o pandemii. Od samego początku forsował przecież tezę o tzw. „fake media”, która wg nich została w końcu potwierdzona.
Paradoksalnie, w tym kontekście osobista postawa Donalda Trumpa udowadnia, że po pierwsze chorobę da się szybko pokonać, nawet będąc osobą z nadwagą i w zaawansowanym wieku (grupa ryzyka). Po drugie, że wobec takiego jej przebiegu (mniejszej niż wyobrażona śmiertelności) gospodarki nie należy ponownie zamykać. Po trzecie, że opracowane przez amerykańskich lekarzy sposoby leczenia są coraz lepsze i wkrótce obejmą swym zasięgiem wszystkich obywateli. Narracja ta wzmacniana jest też ciągłym używaniem określenia „chiński wirus” w stosunku do SARS-CoV-2, co ma nakierować frustrację społeczną na komunistyczne Chiny jako pierwotnych sprawców całego zamieszania (to tam rozpoczęła się epidemia). Po czwarte, powrót na kampanijne szlaki pozwoli na dalszą konsolidację republikańskich wyborców na tak uwielbianych przez nich masowych wiecach, co jest widoczne zwłaszcza na tle braku podobnych działań ze strony Bidena.
Takim obróceniem porażki w zwycięstwo stała się też postawa wobec zamieszek związanych ze śmiercią Georga Floyda, którym Trump był od początku przeciwny i robił wiele na rzecz siłowego przywrócenia porządku na ulicach (np. wprowadzając siły federalne). Gwałtowność protestów nierzadko wzbudzona przez brutalność sił federalnych, ich postępująca anarchizacja, dewastacja mienia publicznego, kradzieże, podpalenia, po kilku miesiącach doprowadziły do dużego sprzeciwu wśród mniej zaangażowanych politycznie obywateli, tzw. milczącej większości. Szczególnie w części mieszkającej poza wielkimi aglomeracjami. Choć w zdecydowanej większości protesty w USA miały charakter pokojowy, to ich przebieg w stanach Waszyngton (Seattle), Oregon (Portland), Pensylwania i Nowy Jork skutecznie przekreślił ten obraz. W badaniu IPSOS dla USA Today przeprowadzonym w połowie września, 63% Amerykanów uważało, że miasta te są sparaliżowane protestami. Z kolei 56% chciało by rząd wyprowadził na ulicę większe siły policyjne, a 52% uważało za rozsądne by się uzbroić w broń palną w celu ochrony dobytku. To dane wyjątkowo niekorzystne dla Demokratów, jako że to ich włodarze rządzą wspomnianymi stanami, a sami politycy długo stawali po stronie radykalnej lewicy licząc na jej głosy w wyborach.
Wreszcie, warto zwrócić uwagę na bezwarunkowe poparcie administracji prezydenckiej dla sił policyjnych, które znalazły się pod największym pręgierzem protestujących. Wzywano nawet do rozwiązania lokalnych struktur strzegących porządku publicznego, na co niektóre władze stanowe przystały. O ile jednak tzw. profilowanie rasowe i wypadki nadmiernej brutalności są zarzutami prawdziwymi, o tyle tak jak tylko niewielka część protestów wymknęła się spod kontroli, tak i większość policjantów sumiennie wykonuje swoje obowiązki. Dlatego niemal wszystkie policyjne związki zawodowe poparły reelekcję Donalda Trumpa. To on stanął w ich obronie, a nie Joe Biden. Warto pamiętać, że w różnego typu jednostkach porządkowych (jest ich ponad 18.000) pracuje w USA ok. 700.000 pełnoetatowych funkcjonariuszy. Jeśli dodamy do tego ich rodziny, to duża grupa potencjalnych wyborców. Być może takie jak ona (np. wojskowi albo Polonia), zapewnią obecnemu prezydentowi zwycięstwo w wyścigu. Istnieją na to realne szanse mimo nieprzychylnych sondaży.
IV. Podsumowanie – ujęcie globalne
Niezależnie od naszych sympatii politycznych czy światopoglądu, musimy liczyć się z faktem, że w najbliższym czasie Stany Zjednoczone zostaną całkowicie sparaliżowane. Nie upadną, ponieważ nie złamała ich nawet wojna secesyjna. Imperium nie może ot tak po prostu implodować z dnia na dzień, gdy z dwóch stron otoczone jest oceanem, a od północy i południa graniczy jedynie z dwoma potulnymi sąsiadami. Nawet gdyby ostatecznie tak miało się stać, cały proces zajmie długie dekady.
Jednak szok wyborczy zmusi Stany do poszukania nowej formy istnienia, dlatego odwrócą wzrok od świata, by spojrzeć do wewnątrz. Tak jak wielokrotnie czyniły to w przeszłości.
To oznacza, że przynajmniej do końca stycznia 2021 roku USA nie będą w stanie aktywnie uczestniczyć w polityce międzynarodowej. Okres ten nazywany jest z angielską czasem „kulawej kaczki” (lame duck), w którym ustępująca głowa państwa nie prowadzi aktywnej polityki, ale w tym przypadku sprawa będzie o wiele poważniejsza. Zdolności Waszyngtonu, dyplomacji i amerykańskiego wojska ograniczą się wyłącznie do działania reaktywnego. Zaatakowane odpowiedzą, ale w razie destabilizacji regionu lub państwa, w którym nie będą posiadać znaczących zasobów – pozostaną całkowicie bierne. Lokalni dowódcy posiadają bowiem bardzo ograniczoną inicjatywę, a ostateczna decyzja należy zawsze do Białego Domu. W trakcie polityczno-społecznego kryzysu wewnętrznego, wszelkie decyzje mogą być podejmowane z opóźnieniem albo w ogóle wstrzymywane (niemożliwe do podjęcia). Jest przecież możliwe, że w toku kilkumiesięcznych zmagań prawnych ani Donald Trump ani Joe Biden nie będą zdolni do objęcia/sprawowania funkcji (np. z powodu zdrowia, albo nawet śmierci jednego z nich). Wtedy głównymi rywalami zostaną Kamala Harris i Mike Pence, a to przecież zmieni wszystko. Zanim sytuacja się rozstrzygnie Stany czeka powrót wymuszonego izolacjonizmu w pełnej krasie.
Przedsmak tej bierności hegemona widzieliśmy w pierwszych tygodniach pandemii, gdy zajęci sobą Amerykanie nie byli w stanie reagować na działania Rosji, Chin czy Iranu (patrz „Zderzenie”) i dopiero w kilka tygodni później przejęli inicjatywę. Do tego czasu wyraźnie pozbawiony przywództwa sojusz Zachodu pogrążył się we wzajemnych oskarżeniach, popadając w egoizmy narodowe. Teraz może być podobnie tylko na jeszcze większą skalę i w sposób bardziej planowy. Co gorsza, nie ma żadnej gwarancji, że amerykański chaos zakończy się już w styczniu. W skrajnym przypadku kryzys może się przecież przedłużyć, jeśli nie o kolejne miesiące, to przynajmniej tygodnie.
Co to oznacza dla świata? Czasowe wyłączenie Amerykanów z globalnej gry stanowić będzie znakomitą okazję dla ich konkurentów do próby zmiany układu sił, poszerzenia strefy wpływów i stosowania metody faktów dokonanych.
W jaki sposób? Mogą to być krótkie, niespodziewane konflikty zbrojne o dużej intensywności albo zawieranie różnego rodzaju porozumień politycznych i handlowych zmieniających układ sił. Przewroty pałacowe lub zamachy, ataki cybernetyczne, skomplikowane operacje dezinformacyjne, przejęcia firm lub infrastruktury, dostawy broni, surowców itd. Celem może być przejęcie kontroli nad jakimś terytorium lub postawienie się w korzystniejszej pozycji negocjacyjnej, albo odwrotnie doprowadzenie do rozpadu jakiegoś porozumienia, sojuszu. Destabilizacja państwa, regionu, a może tylko zwasalizowanie lub wciągnięcie w strefę wpływów. Eliminacja przeciwników politycznych (także ludzi).
Dla przykładu, jeśli Chiny chciałyby ostatecznie zdominować swoje morskie sąsiedztwo wypychając Amerykanów poza tzw. drugi łańcuch wysp, to właśnie nadarzy się okazja do radykalnych posunięć, nawet zajęcia jednej z pomniejszych wysepek należących do Tajwanu, np. atolu Dongsza. Takie działanie miałoby nie tylko zastraszyć Tajpej ale też udowodnić, że amerykański parasol ochronny nie działa. To byłby bardzo ważny sygnał dla wszystkich państw w regionie. Szczególnie wtedy, gdy Waszyngton nie potrafiłby adekwatnie i szybko zareagować.
Podobnie zmobilizowana do działania mogłaby poczuć się Turcja, która używa wszelkich przewag w walce o dominację w regonie. Wkroczenie do Armenii i złączenie Nachiczewanu z azerską macierzą, eskalacja sytuacji wokół Cypru, roszczenia wobec Grecji itp. A jeśli ona to czemu nie Iran wobec Arabii Saudyjskiej i Izraela konsolidujących antyirański sojusz? Izrael wobec Zachodniego Brzegu? Czemu nie Rosja na Białorusi albo Ukrainie? A może będzie to doskonały moment dla Niemiec chcących dokończyć budowę gazociągu Nordstream 2? Takie przykłady można mnożyć i nie chcę rozstrzygać w tym artykule, który z nich będzie najbardziej prawdopodobny. Zwracam jedynie uwagę na dający się odczuć stan napięcia w polityce międzynarodowej i nieustanne granie na przewagi. Globalna gra wchodzi właśnie na kolejny poziom, a Amerykanie nie będą w stanie pomóc swoim sojusznikom, nie będą pilnować podwórka. Skoro tak, to:
silniejsi bić będą słabszych.
Być może właśnie ten moment przypieczętuje koniec amerykańskiej hegemonii. Koniec mitu protektora.
V. Materiały:
https://casetext.com/case/chiafalo-v-washington
https://cyberdefence24.pl/amerykanski-atak-na-najwiekszy-botnet-swiata-ochrona-wyborow-priorytetem-uscybercom
https://www.mitpressjournals.org/doi/full/10.1162/isec_a_00342
https://unherd.com/2019/12/how-2019-became-the-year-of-protest/
https://www.thebalance.com/what-is-average-income-in-usa-family-household-history-3306189
https://www.reuters.com/article/us-michigan-whitmer-idUSKBN26T2ZF
https://www.tableau.com/data-insights/us-election-2020/candidate-preference
https://nypost.com/2020/10/14/email-reveals-how-hunter-biden-introduced-ukrainian-biz-man-to-dad/
https://www.al-monitor.com/pulse/originals/2020/10/turkey-resumes-energy-exploration-disputed-water.html
https://foreignpolicy.com/2020/10/12/china-trump-accelerating-american-decline/
Niniejsza strona jest utrzymywana z wpłat darczyńców i dzięki wsparciu Patronów.
Wsparcie łączy się z szeregiem przywilejów (zależnych od wysokości wpłaty), m.in. wieczystym dostępem do zamkniętej grupy dyskusyjnej, wglądem do sekcji premium i upominkami. Chcesz wiedzieć więcej? Sprawdź TUTAJ.
4 komentarze
JSC · 2020-10-19 o 00:03
(…)Koniec mitu protektora.(…)
Dla NATO to byłoby wielka smuta… zwłaszcza w tej części co uważało, że NATO = USA. Szok będzie szczególnie olbrzymi w Polsce, która po wyczynach DobrejZmiany na niwie UE kompletnie wyalienowała się z Europy. Kiedy mit ten upadnie w dobie rządów obecnej koalicji to nasza pozycja będzie porównywalna do pozycji bezapelacyjnie pokonanego wroga, czyli będziemy mogli co najwyżej podpisać bezwarunkową kapitaluację.
Filip Dąb-Mirowski · 2020-10-19 o 13:17
Jeszcze bym tak daleko nie wybiegał w przyszłość 😉 ale możemy się zastanowić:
– Biden wygrywa dużą przewagą a Trump w miarę szybko uznaje porażkę -> planów USA wobec CEE to nie zmienia, USA zachowuje zdolności prowadzenia polityki zagranicznej ale Warszawa będzie pod dużą presją w sprawie rule of law i poszanowania praw mniejszości.
– Biden albo Trump wygrywają niewielką przewagą -> USA pozbawione są sterowności, kompletnie ignorują to co dzieje się w Polsce
– Trump wygrywa z przewagą głosów -> Warszawa triumfuje i podkręca jeszcze swoje polit-ideologiczne działania co doprowadza do większego zwarcia z Brukselą.
JSC · 2020-10-19 o 15:06
Najgorsza jest ostatnia, bo narobią jeszcze bigosu, a era Trumpa raczej skończy się razem z nim, czyli za 5 lat… Śmiała teza, ale gość nie wygląda na kogoś kto potrafi wychować następcę, na co wskazuje rotacja w jego Gabinecie, który często zmienia w atmosferze skandalu.
Filip Dąb-Mirowski · 2020-10-20 o 09:25
To na pewno. Czy przegra teraz, czy odejdzie za kilka lat, nie pozostawi następców, a jednak zmiany jakie są za jego kadencji wprowadzane w życie ciężko będzie odwrócić. Ot, człowiek-taran czasu zmian, rewolucji.