Rozdział III. Trzęsienie Świata.
Rozdział III. Trzęsienie Świata
Federacja Rosyjska
Krymskie „zielone ludziki” – rosyjscy żołnierze bez oznakowania.
W globalnej grze, bierze udział wielu graczy, a każdy chciałby ograć pozostałych. Prezydent Władimir Putin jest w niej jednym z ważniejszych. Już odkąd po raz pierwszy objął władzę w 2000 roku, przejmując carski tron po schorowanym i skompromitowanym Borysie Jelcynie jego głównym celem stało się odbudowanie mocarstwowej pozycji Rosji. Najpierw spacyfikował zbuntowaną Czeczenię. Później podporządkował sobie oligarchów i cały skorumpowany aparat państwowy. W obu przypadkach wykazał się wręcz zbrodniczą bezwzględnością, wychodząc z założenia, że cel uświęca środki (np: zlecenie zamachów na bloki mieszkalne w Moskwie i Wołgodyńsku). Wszystkich, którzy nie szli na współpracę bez względu na zajmowaną pozycję aresztowano (Michaił Chodorkowski, Płaton Lebiediew) lub zmuszano do emigracji (Borys Bieriezowski), a w skrajnych przypadkach mordowano (Anna Politkowska, Borys Niemcow). Zrządzeniem losu, światowa koniunktura zapewniła państwu krociowe zyski ze sprzedaży surowców na potęgę eksportowanych do bogatych krajów Unii Europejskiej. Pojawiły się więc inwestycje, zaczęto odbudowywać armię i resorty siłowe, wypłacać na czas (a nawet podnosić) pensje i emerytury. Stopa życia przeciętnego Rosjanina nareszcie się poprawiła i wielu przestało wegetować poniżej granicy ubóstwa. Sukcesy militarne, popularność wśród obywateli, dobre relacje z Zachodem i zacieśniane stosunki z krajami byłego ZSRR pozwoliły na realizację marzeń o odbudowie imperium. Najpierw pokojowo, ale w miarę wyczerpywania się formuły tzw. soft power (która do pewnego momentu pozwalała dominować nad innymi państwami), także wszelkimi innymi dostępnymi środkami (źródło: Zadania i cele polityki zagranicznej Władimira Putina – opracowanie J.M. Fiszer, Myśl Ekonomiczna i Polityczna 2016 | nr1 (52) 167-201). W 2008 roku Władimir Putin wywołał wojnę w Gruzji, która miała być nie tylko próbą własnych możliwości wojskowych, ale też wybadaniem nastawienia państw zachodnich, zwłaszcza Sojuszu Północnoatlantyckiego. Jeśli cała operacja zakończyłaby się sukcesem, oznaczało to możliwość dalszej ekspansji i zmiany dotychczasowego porządku. Tak też się stało. Mimo podniesionego przez przywódców państw Europy Centralnej i Wschodniej alarmu (pamiętny lot prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Tibilisi), Zachód pozostał bierny. Nie było sankcji, nie było ostracyzmu. Na chwilę zapanowało lekkie ochłodzenie relacji, ale szybko wrócono do interesów. Doświadczona bojem rosyjska armia poddana została kolejnym reformom i modernizacji. A Władimir Putin tylko obserwował, czekając na właściwy moment na kolejny ruch. Okazja pojawiła się krótko po ogłoszeniu nowej doktryny dyplomatycznej (źródło: Koncepcja polityki zagranicznej Rosji. Oficjalna strona Prezydenta Federacji Rosyjskiej: www.kremlin.ru), będącej w rzeczywistości zawoalowanym powrotem do „zimnej wojny” i kolejną formą maskirowki (czyli maskowania faktycznych zamiarów pozornym działaniem).
Federacja Rosyjska jako pierwszy w Europie kraj od czasów II wojny światowej, pod koniec lutego 2014 roku zaatakowała i zajęła terytorium innego państwa. W dodatku takiego, którego niepodzielność terytorialną gwarantowała (memorandum budapesztańskie). Naprawdę nie ma znaczenia, ilu Rosjan mieszka na Krymie czy ilu Ukraińców mówi po rosyjsku. Nie ma znaczenia, czy rząd w Kijowie był skorumpowany czy nie ani czy tzw. banderowcy zostali wybrani do parlamentu. Fakt jest jeden; siły zbrojne FR weszły na teren Ukrainy, wywołały wojnę, w której zginęło kilkanaście tysięcy ludzi, a kilkadziesiąt tysięcy zostało rannych. Koniec. Tyle trzeba wiedzieć. Każdy demokratyczny kraj europejski rozwiązałby sprawę domniemanego przejęcia władzy w wyniku ulicznej rewolty na drodze pokojowej, ale nie Rosja, bo też nie taki był jej cel.
Jeszcze w przypadku gruzińsko-rosyjskiej wojny z 2008 roku można było zrozumieć wątpliwości niektórych światowych polityków co do interpretacji zdarzeń. W końcu Gruzja uderzyła pierwsza na tereny poza jej faktyczną kontrolą. Dzisiaj już wiadomo, że wielomiesięczne rosyjskie prowokacje temu właśnie służyły. W ujęciu politycznym, były próbnikiem reakcji świata i NATO. A odpowiedź Zachodu była, mówiąc delikatnie, umiarkowana. Dlatego w przypadku Ukrainy, Putin posunął się jeszcze dalej. Chodziło o niekorzystny dla Rosji przewrót polityczny, sprawę zupełnie wewnętrzną (chociaż istotną z powodów polityczno-gospodarczych). Tymczasem Władimir Putin zdecydował się na przeprowadzenie zawczasu przygotowanego planu inwazji. Wykonany perfekcyjnie, z silnym wsparciem propagandy i dezinformacji, a także rozbudowanej agentury wpływu, przyniósł pełen sukces (Defence24). Ukraina była zupełnie bezbronna i prawdopodobnie straciłaby całe terytorium na wschód od Dniepru, gdyby nie postawa zwykłych ludzi – ochotników i działaczy, szeregowych wojskowych i policji, którzy w improwizowanych batalionach rzucili się by bronić kraju („Nowa taktyka wojsk rosyjskich – wnioski z operacji krymskiej” – Defence24, 5.04.2014). Tym razem Zachód zareagował dużo ostrzej. Posypały się sankcje ekonomiczne, ale nadal nie podjęto żadnych akcji militarnych. Ukraińska armia otrzymała pomoc przede wszystkim defensywną, od wyposażenia żołnierzy (apteczki, lornetki, systemy łączności), przez pojazdy (nieuzbrojone Humvee z demobilu), po radary, ale ani jednego naboju czy wyrzutni rakiet przeciwpancernych. Jest to o tyle dziwne, że takich oporów nie było w przypadku dozbrajania rebeliantów walczących z Baszarem Al-Assadem (a wiadomo, że razem ze sprzętem przechodzili oni na stronę islamistów). Jedną z przyczyn takiej postawy, poza światopoglądem polityków, był po prostu smutny fakt stanu armii NATO – zupełnie nieprzygotowanych do jakiegokolwiek, pełnowymiarowego konfliktu, wobec czego sojusz chciał po prostu uniknąć konfrontacji. Oczywiście, jednym z głównych zadań rosyjskiej propagandy było udowodnienie, że cała odpowiedzialność spoczywa na „faszystowskim rządzie” w Kijowie. Nad propagowaniem rosyjskiej wizji świata pracuje codziennie tysiące płatnych komentatorów internetowych, rosyjskie stacje telewizyjne (jak przeznaczona dla zachodniego widza Russia Today) i wielu agentów wpływu rozrzuconych po przeróżnych krajach. Co najlepiej widać było na przykładzie zestrzelenia pasażerskiego samolotu MH17 przez rosyjską armię. Agentura to spadek po ZSRR, ale nie tylko, bowiem Rosjanie dbają o finansowanie („Pierwszy Putintern czyli Sojusz Rosji ze skrajną prawicą w EU.” – OSA, 31.03.2016) wszelkich grup skrajnie nacjonalistycznych (francuskiego Frontu Narodowego czy naszej partii Zmiana). Mają też wielu prorosyjskich sympatyków, m.in. w polskim Ruchu Narodowym („Ruch Narodowy zawsze wierny… Moskwie?” – Fronda, 8.03.2014).
Śledczy badają szczątki zestrzelonego samolotu Malaysian Airlines.
Sankcje obowiązują nieco dłużej niż Putin się spodziewał, jednak gospodarka cierpi głównie przez bardzo niskie ceny ropy. Tak czy siak, nie widać, by polityka rosyjska miała ulec zmianie. Budowa imperium to jedno, ale w tej chwili Putin nie ma innego wyjścia- musi przeć naprzód. Nie chodzi o jakieś tam straty wizerunkowe czy naruszenie pozycji, jaką Rosja wywalczyła sobie na świecie po epoce totalnego rozkładu za prezydenta Jelcyna. Nie, chodzi o to, że na tyle rozbuchano postradzieckie sentymenty i nacjonalizm, że bez otaczających ze wszystkich stron mateczkę Rosję wrogów, całe to społeczeństwo i kraj runie w przepaść. Słabe lub wręcz fasadowe instytucje państwowe, sądy czy parlament nie służą niczemu innemu jak wykonywaniu woli cara – Władimira Władimirowicza Putina. Rosja niczego nie produkuje ani nie jest żadnym źródłem technologi, usług czy towarów, których mógłby potrzebować świat. Owszem, ma przemysł działający na lokalne potrzeby ale to tyle (chociaż np. silniki do helikopterów zamawiane były na Ukrainie). Prócz tego tylko surowce, ropę i gaz. A zyski z tychże, zamiast na poprawę infrastruktury, opieki medycznej, wyrównanie nierówności społecznych, innowacje i tworzenie silnych instytucji państwowych, potrafiących zwalczyć wszechobecną korupcję i nepotyzm, wydano na armię i apanaże mafijnego kręgu Putina. Ale czasy prosperity minęły. Europa bliska jest uniezależnieniu się od rosyjskich dostaw, a zyski z nich stopniały. Wojna stała się więc nie tyle narzędziem propagandowym, co jedyną możliwością przeżycia władców Rosji. Dlatego musi i będzie trwać. Najlepiej zimna, ale jak pokazuje doświadczenie, w modus operandi wkalkulowano także „gorącą” fazę konfliktu (vide Ukraina), a to oznacza, że bezpośredni konflikt militarny na linii NATO-Rosja jest możliwy. Powiedzmy sobie jasno: nikogo na świecie nie interesuje totalna wojna nuklearna. Żeby nie wiem co, taki scenariusz jest bardzo mało prawdopodobny. Co innego konflikty hybrydowe lub wojny zastępcze (taką była np. pierwsza w Afganistanie i ta w Wietnamie), czyli prowadzone w krajach trzecich gdzie główni adwersarze wspierają swoich sojuszników sprzętem i doradcami, ale raczej unikają wzajemnej bezpośredniej konfrontacji. Taki rodzaj konfliktu jest formą preferowaną przez wszystkie strony.
Nie oznacza to jednak, że jesteśmy w ogóle wolni od zagrożenia ze strony broni jądrowej. Przyjrzyjmy się bliżej temu zagadnieniu. Na dzień dzisiejszy, po trwającym lata procesie rozbrojenia, mimo porównywalnych arsenałów, Rosja wypada zdecydowanie słabiej niż USA. Po pierwsze, ma mniej rozbudowane możliwości obrony przed atakiem atomowym, po drugie, jej arsenał jest w bardzo kiepskim stanie. Ocenia się, że z liczby ok. 4.7 tyś. rosyjskich głowic tylko 1780 jest aktywnych (czyli nie została złożona do magazynów), a z tego prawdopodobnie 30% nie oderwie się od ziemi lub nie dotrze do celu (niesprawne rakiety lub inne środki przenoszenia), a następne 30% zostanie zniszczonych w drodze do celu. Zostaje nam jakieś 718 głowic, a to niewiele by prewencyjnym uderzeniem zniszczyć przeciwnika czy zadać mu na tyle duże straty, by powstrzymać zniszczenie własnego (największego na świecie) kraju. Ile wyrzutni wystrzeli nim zostaną zniszczone? Ile z tych ładunków posłać na USA, ile na Chiny, na Europę? Prawdziwa moc tego typu broni tkwi w strachu przed jej użyciem.
Ktoś powie, że tych kilkaset głowic i tak jest w stanie obrócić świat w popiół. Otóż nie. Od 1945 roku na świecie eksplodowało prawie 2.5 tyś. bomb o łącznej mocy 540 tyś. kiloton. A my nadal żyjemy i świat ma się dobrze. Mimo to, pełnoskalowa wojna termonuklearna oznaczałaby nie tylko śmierć milionów ludzi, ale też załamanie się światowej gospodarki i porządku społecznego. Słowem, wszyscy stoczylibyśmy się w głęboki kryzys, który pozbawiłby decydentów majątków, a pewnie i życia. A tego żaden z nich nie chce. Co innego ograniczone użycie tej broni, tzw. deeskalujące. Ta rosyjska doktryna polega na demonstracyjnym użyciu broni jądrowej, np. poprzez zdetonowanie mniejszego ładunku nad niezamieszkałym obszarem (np. nad morzem) lub nad zgrupowaniem wojska/floty przeciwnika. Tym samym ogranicza się straty do minimum, ale daje też jasny sygnał, że żarty się skończyły. Jeśli sprawy naprawdę zajdą tak daleko, to taki scenariusz będzie tym najgorszym. W tej chwili jest jednak mało prawdopodobny.
Źródło: Fastfission, Wikipedia.org, domena publiczna
Czy w razie takiej zagrywki, dajmy na to ośmiokilotonowej bomby eksplodującej wysoko nad Warszawą, w efekcie czego impuls elektromagnetyczny pozbawi całe miasto zasilania, a opad radioaktywny skazi je na lata, możemy liczyć na zdecydowaną reakcję NATO? Czy podobna bomba eksploduje nad Sankt Petersburgiem? Należy w to wątpić, ponieważ jak pisałem, wszystkim zależy na uniknięciu wymiany atomowych ciosów. Rosji wystarczy, że ostatecznie udowodni słabość sojuszu, tym samym doprowadzając go do rozpadu. Do osiągnięcia tego celu wystarczą inne rozwiązania: konwencjonalne środki militarne, polityka i wpływanie na wybory władz w innych krajach, gospodarka, w tym szantaż gazowy, a także ataki cybernetyczne (np. na system bankowy) i propaganda.
Zasięg eksplozji bomby atomowej o mocy 45kT gdyby spadła na Warszawę.
Tylko czy Putin w końcu nie przelicytuje? Każdy tumult, wojna i destabilizacja na terenie Europy będzie miała swoje przełożenie na to, co stanie się w Azji i vice versa. W tym kontekście, prowadzona przez Federację Rosyjską gra przypomina zabawę z ogniem. Już zaangażowana jest w Gruzji, na Ukrainie i Syrii, a spodziewać należy się pogłębienia działań na tych kierunkach. Jeśli w ogniu stanie Kaukaz (np. w razie buntu w Czeczenii), zacznie się tumult w Azji Centralnej, to Rosja może mieć duży problem w swoich wschodnich prowincjach. Chiny, choć obecnie utrzymujące strategiczny sojusz z Federacją Rosyjską, powoli zaludniają („Rosja podbiła Krym, a kiedy straci Syberię? Chińska lekcja historii” – TVN24, 23.05.2015) jej dalekowschodnie rubieże swoimi osadnikami. Któregoś dnia, może nie dziś i nie jutro, chińscy kolonizatorzy ogłoszą niepodległą republikę i poproszą Pekin o protekcję. Kreml zdaje sobie sprawę z tego zagrożenia, dlatego ogłosił program w ramach którego wszystkim którzy zechcą, oferowane są darmowe („Rosja rozdaje ziemię za darmo. Nawet 20 mln chętnych” – Onet, 3.02.2017), dalekowschodnie działki do zasiedlenia.
Taka niepewność Rosji co do Chin jest nam bardzo na rękę. Wystarczy podać przykład 17 września 1939 roku. Stalin dołączył do hitlerowskiej napaści na Polskę dokładnie wtedy, ponieważ dzień wcześniej, 16 września, podpisany został traktat pokojowy, kończący wojnę graniczną radziecko-japońską. Jego naczelną zasadą było, by nie prowadzić wojen na kilku frontach. Skoro więc rosyjski imperializm, jak widać, nie uległ zbyt dużej zmianie, może i ta zasada pozostaje aktualna.
A jak może wyglądać faktyczny początek gorącego konfliktu Federacji Rosyjskiej z NATO?
Bałtycki gambit
Rosyjska piechota morska podczas desantu.
NATO jest sojuszem obronnym, to jasne. Jako taki, zobligowany jest podjąć wszelkie działania, zmierzające do powstrzymania agresora przed napaścią na terytorium lub jednostki (samoloty, okręty, żołnierzy itd.) któregokolwiek z członków sojuszu. O zakresie działań każdy z członków decyduje samodzielnie, a każde działanie zostaje wstrzymane, gdy Rada Bezpieczeństwa (ONZ) „podejmie działania konieczne do przywrócenia i utrzymania międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa” (art. 5 traktatu waszyngtońskiego). Czyli, tłumacząc na bardziej przystępny język, jeśli natowskie samoloty zostaną zestrzelone w punkcie X, to wszystkie wyrzutnie rakietowe i inne jednostki przeciwlotnicze wroga w okolicy przestaną istnieć, a ONZ powie – „nie róbcie tego więcej”. Jeśli zaś jakiś kraj napadnie na członka NATO, to reszta spuści łomot agresorowi na terytorium zaatakowanego kraju, ale raczej już nie dokona inwazji na teren agresora. Dobrym przykładem (chociaż formalnie nie odbyła się w ramach NATO) jest pierwsza wojna w Zatoce Perskiej. Pokonano wojska irackie okupujące Kuwejt i pogoniono je jeszcze na ponad 200 km w głąb Iraku, po czym całą operację wstrzymano. Saddam Husajn utrzymał się przy władzy, Irak oberwał sankcjami i tyle. Podobnie byłoby więc w przypadku rosyjskiej napaści na któregokolwiek z członków NATO Europy Wschodniej.
Wyobraźmy sobie następującą sytuację. W bliskiej przyszłości Białoruś zostaje całkowicie podporządkowana Putinowi, który dyslokuje na jej terenie znaczne siły wojskowe („Wielki przerzut rosyjskiego sprzętu do Białorusi w 2017 roku. Manewry, agresja czy nowa baza wojskowa?” – Defence24, 25.11.2016). Mniejszość rosyjska w Wisaginie (litewskie miasto przy granicy białoruskiej, gdzie Rosjanie stanowią ponad 55% mieszkańców) wypowiada posłuszeństwo „faszystowskiemu” rządowi w Wilnie. Ludność żąda przyłączenia do ZBiR’u (Związek Białorusi i Rosji), a nie wiadomo skąd uzbrojeni separatyści, zajmują kompleks dawnej elektrowni atomowej Ignalina. Władze, po załamaniu się negocjacji, podejmują próbę zbrojnego przywrócenia porządku konstytucyjnego. Szturm wojsk litewskich na budynki elektrowni przyczynia się do tragedii. Podczas ataku ginie wielu żołnierzy i separatystów, są też ofiary wśród ludności cywilnej. W wymianie ognia trafiony zostaje dawny budynek reaktora atomowego (a może celowo wysadzony), który jeszcze nie został opróżniony z ciężkiej wody. Ta, wycieka do pobliskiego jeziora. Dochodzi do skażenia terenu po obu stronach granicy. Wydarzenia w Wisaginie zajmują czołówki gazet i ramówek telewizyjnych światowych mediów. Rosyjska propaganda non-stop powtarza kłamstwa o czystkach etnicznych i utracie jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją przez rząd litewski. Straszy katastrofą ekologiczną o skali zagrożenia środowiska porównywalnej z tą w Fukushimie, a rząd Białorusi ewakuuje miejscowości przygraniczne. Podburzona rosyjska mniejszość występuje w masowych demonstracjach w Kłajpedzie, Wilnie i innych miastach. Podczas protestów, nieznani sprawcy detonują ładunek wybuchowy w tłumie. Ginie kilkudziesięciu Rosjan, kilkuset jest rannych. Kreml natychmiast obarcza odpowiedzialnością litewskich nacjonalistów. Następnego dnia rano Flota Bałtycka („Święto rosyjskiej piechoty morskiej. „Czarne Berety” znów groźne?” – Defence24, 28.11.2014) staje w wejściu do portu, a piechota morska ląduje na Mierzei Kurońskiej („Rosyjscy żołnierze mogli wylądować na litewskiej ziemi” – Gazeta, 7.04.2016). Przez granicę z Białorusią wchodzą z kolei rosyjskie „siły pokojowe” („Czy Łukaszenka zgodzi się w Rosji na rosyjskie bazy wojskowe na Białorusi?” – Belsat, 14.12.2015). Kiedy cały świat tkwi jeszcze w szoku, starając się odgadnąć co naprawdę dzieje się na Litwie, a wojska NATO pospiesznie wsiadają na okręty desantowe w niemieckich portach, do podobnie „spontanicznych” wystąpień mniejszości rosyjskiej dochodzi w miastach na Łotwie i w Estonii. Szokiem jest niespodziewane odłączenie się Narwy od Estonii (86% mieszkańców rosyjskojęzycznych), co otwiera drogę inwazji siłom rosyjskim (jedyny most pozwalający na przerzucenie sił z federacji). Trwa wojna informacyjna. Mnożą się sprzeczne informacje, plagą są wyłączenia prądu, blokowanie systemu bankowego i przeciążanie sieci telekomunikacyjnej. Panika na ulicach, wielu cywili próbuje uciekać, długie na kilometry korki zatykają autostrady. Po tygodniu chaosu, Flota Bałtycka kontroluje jedyny port Litwy, a Łotwy i Estonii blokuje. Żołnierze federacji tworzą „kordon sanitarny”, wbijający się nawet 80 km w głąb terytorium państw bałtyckich. Poza nim, z siłami litewskimi i sojuszniczymi walczą ludzie w nieoznakowanych mundurach, o których Rosja nic nie wie. Wojskom NATO, dzięki korytarzowi z Polski i desantom powietrznym, udaje się utrzymać kilka strategicznych punktów, m.in. wszystkie stolice („Brytyjski minister ostrzega przed inwazją na kraje bałtyckie” – Defence24, 19.02.2015)
Górny Karabach, o który Armenia i Azerbejdżan toczą wojnę.
Rosja ogłasza jednostronne zawieszenie działań, a na forum ONZ żąda podjęcia kroków, zmierzających do zabezpieczenia życia i zdrowia prześladowanej mniejszości rosyjskiej. Chce autonomii dla poszczególnych regionów, odmawiając ich opuszczenia pod pozorem utrzymywania pokoju i niesienia pomocy humanitarnej. Długie konwoje białych ciężarówek dniem i nocą przewożą przez granicę zaopatrzenie (faktycznie, głównie ukryty sprzęt wojskowy). Rosja jest członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, więc nie dopuszcza do żadnej niekorzystnej dla siebie rezolucji (prawo weta). NATO stoi przed dylematem. Na zebranie odpowiednio dużych sił, mogących wyprzeć Rosjan z zajętego terenu, potrzebuje co najmniej trzech miesięcy, a wszyscy mają świadomość, że z uwagi na charakterystykę geograficzną, odbicie Litwy, Łotwy i Estonii będzie bardzo trudne, pociągnie też za sobą wiele ofiar wśród żołnierzy i cywilów. Na razie więc, ogranicza się do wymuszenia strefy zakazu lotów oraz blokady portu w Kaliningradzie. Na blokadę Sankt Petersburga nie ma już sił i środków. Poza tym, oznaczałoby to wypowiedzenie wojny Rosji, do czego nadal nie doszło. Rosja nie walczy z państwami bałtyckimi, tylko zabezpiecza swoją ludność przed lokalnymi nacjonalistami, czego rzekomo nie potrafią tamtejsze władze. Wywoływać wojnę przez jej formalne ogłoszenie? Czy iść w zamrożenie konfliktu? Większość państw opowiada się za zaakceptowaniem „status quo” i zebraniem sił. Zwłaszcza, że problemem są niepokoje muzułmańskie i zmiany rządów w UE, co jeszcze mocniej paraliżuje decyzyjność.
– Jeśli Rosjanie posuną się chociaż o krok dalej – mówią decydenci – wtedy nie będziemy mieli dla nich żadnej litości! A na razie, skupmy się na tym, by rozwiązać problemy na naszych południowych granicach, tak żebyśmy nie toczyli wojny na dwa fronty. Przez ten czas spokojnie też poukładamy sprawy w naszych państwach, stłumimy protesty, wyłonimy nowe rządy itd.
Przywódcy państw bałtyckich będą oburzeni, ale nic nie poradzą. W końcu, na części ich terytoriów będą stacjonować jednostki amerykańskie lub polskie (ewentualnie brytyjskie), gwarantując, że dalej Rosjanie już nie pójdą. Z drugiej strony wiele będzie można ugrać negocjacjami. Być może, za przyrzeczenie neutralności, ustępstwa wobec mniejszości i jakiś eksterytorialny korytarz transportowy do Kaliningradu, Rosja zgodzi się wycofać? Negocjacje będą na pewno długie i bardzo intensywne. Tymczasem, zupełnie niespodziewanie, nowy tumult zacznie się na Ukrainie, w Gruzji, Armenii i Azerbejdżanie („Wojna czterodniowa w Górskim Karabachu” – OSW, 6.04.2016). W ogniu stanie Mołdawia („Naddniestrze też chce do Rosji. Separatyści apelują do Moskwy o zmianę prawa” – TVN24, 18.03.2014), a także bałkański tygiel („Bośnia na granicy rozpadu. „Ostatnia dekada to stracony czas”” – PR, 14.06.2015). Wszędzie tam, gdzie Rosja ma coś do powiedzenia chodzić będzie o ochronę życia i zdrowia rosyjskich obywateli. Czasami będą to „zielone ludziki”, a czasami pseudo bojówki lokalnych patriotów, żołnierze nowych republik albo organizacji, ochotnicy itp. Każdemu takiemu wydarzeniu towarzyszyć będzie kampania dezinformacyjna, propaganda i szereg działań wprowadzających dodatkowy chaos (np. zamachy bombowe, przekupywanie urzędników państwowych krajów unijnych, aktywizacja sponsorowanych rublem organizacji pozarządowych itp („UK warns of „new Cold War” as Kremlin seeks to divide and rule in Europe ” – Telegraph, 16.01.2016). Taki scenariusz nie trudno jest przewidzieć i to do niego odnosił się szczyt NATO w Warszawie w lipcu 2016 roku. To takim wydarzeniom miało właśnie zapobiec ulokowanie kilku brygad zmechanizowanych na tzw. wschodniej flance Sojuszu. Tyle że brygady są zbyt małą jednostką, by powstrzymać Rosjan. Mimo sojuszniczych deklaracji, pozwolą one co najwyżej uprawdopodobnić scenariusz utrzymania bałtyckich stolic. Jeśli dany kraj będzie chciał realnie obronić całość swojego terytorium, będzie niestety musiał liczyć na własną armię. Państwa bałtyckie sobie z tym nie poradzą. Zresztą nawet Polska, wobec zbyt małej liczebności naszych wojsk lądowych, będzie miała problem (powołanie Obrony Terytorialnej nieco poprawia sytuację). Czy naprawdę sojusz, w którym pokładamy nasze nadzieje i uznajemy za filar narodowego bezpieczeństwa stać będzie tylko na tyle?
Tak, taka jest właśnie rzeczywistość. Sojusz może pomóc tylko tym, którzy są w stanie bronić się sami („Były szef NATO za stałymi bazami w Polsce. „Szpica” nie wystarczy” – Defence24, 26.02.2016).
Syryjski kocioł
Walki w Syrii nie ustają i, chociaż wkroczenie wojsk rosyjskich, silne wsparcie Kurdów przez Amerykanów oraz skonsolidowanie się mieszanych sił irackich doprowadziło do zachwiania Państwa Islamskiego, do końca wojny jeszcze długa droga.
Jazydki wstępujące do kobiecych batalionów w ramach YPG. Syria.
Rosyjska interwencja wojskowa praktycznie uratowała reżim Baszara al-Assada przed ostatecznym upadkiem. Razem z żołnierzami przybył też sprzęt, ten starszy jako uzupełnienie syryjskich braków, ten nowszy, do przetestowania w boju przez rosyjskich fachowców. Lotnictwo, artyleria, wywiad, doradcy i nowy system dowodzenia, wsparcie w najcięższych bojach i zabezpieczenie tyłów. Wszystko to było dla zdziesiątkowanej i zdemoralizowanej armii Assada niczym dar niebios. Wybudowano bazy i lotniska. Bombowce rozpoczęły naloty na koordynaty podawane przez wywiad, a wsparte najnowszymi czołgami T-90, dozbrojone formacje syryjskie ruszyły do boju. W relatywnie szybkim tempie zabezpieczono Latakię, Damaszek, odbito Homs, Palmirę, by w końcu skupić się na walce o Aleppo.
Miasto to stało się symbolem walki syryjskiej opozycji z krwawym reżimem, mimo że pierwsze walki w 2012 roku wywołali przybyli przez granicę z Turcją najemnicy. Telewizje prześcigały się, która pierwsza pokaże widzom łamiące serca zdjęcia ze zbombardowanej szkoły czy szpitala. Media społecznościowe donosiły o coraz to nowych zbrodniach, a w im gorszej sytuacji byli rebelianci, tym bardziej rozpaczliwe stawały się apele o zaprzestanie walk. Ale Aleppo pokazało też coś, co wcześniej wielu umykało, niedostrzeżone w zawiłościach syryjskiej wojny domowej., a mianowicie dezinformację, brak jasnych podziałów między przeciwnikami, zlanie się fikcji z rzeczywistością. Ta tocząca się cztery lata bitwa, jak w soczewce pokazała czym tak naprawdę jest dzisiaj Syria.
Wymieńmy walczące strony. Z jednej, alawicki reżim partii Baas (panarabskiej, laickiej, lewicującej i nacjonalistycznej) – w osobie klanu al-Assad, do 2011 roku niepodzielnie rządzącego krajem. Z drugiej, albo zasadniej byłoby powiedzieć, z pozostałych stron, (na początku) Wolna Armia Syrii (FSA), Front Lewantu (LF) i organizacje zrzeszone wokół Frontu Al-Nusra. Sytuacja dość szybko uległa jednak dalszej komplikacji. Reżim wsparł Hezbollah, Iran (Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej ), szyickie milicje a na koniec także Rosja. Z kolei FSA, złożona oryginalnie z dezerterów, bardzo szybko stała się pupilem Zachodu, popłynęły pieniądze i dostawy broni. Niestety, okazało się, że zdemoralizowani żołnierze nie prezentują sobą większej siły militarnej, a większość członków, razem z magazynami broni przejęły ruchy islamistyczne. Takim radykalnym ugrupowaniem było też LF, które wkrótce dołączyło do Ahrar Al-Sham, blisko skoligaconej z Al-Nusrą (później przemianowaną na Jabhat Fateh al-Sham, a nazwa ta jest trzecią po dobrze znanej – Al-Ka`ida). Dodatkowy koloryt stanowią w tej mieszance Kurdowie, których YPG (Powszechna Jednostki Obrony) kontrolowała i chroniła obszar w północnej części miasta, najpierw współpracując z opozycją, następnie z reżimem. Dzięki temu rejon ten był jedynym spokojnym, w którym toczyło się w miarę normalne życie.
Dzielnica Karm Al Jabal, Aleppo, rok 2013.
Przez cały okres zmagań, nie przebierano w środkach. Reżim wraz z sojusznikami bez pardonu bombardował poszczególne dzielnice mieszkalne, w tym szpitale. Faktem jest też, że te były nieraz wykorzystywane przez bojowników jako bezpieczne schronienie. Zresztą, podczas intensywnej kampanii lotniczej (różnych stron), często dochodziło do podobnych zbrodni lub pomyłek („”Bombardowania w Syrii zbrodnią wojenną”. Moskwa odpowiada” – Defence24, 26.12.2015). Znana jest zwłaszcza sytuacja, w której amerykańskie lotnictwo zbombardowało wyczerpane bojem i odcięte od reszty kraju rządowe siły obrońców Dajr az-Zaur, zabijając aż 62 żołnierzy. Chwilę później, do ataku przystąpiły siły ISIS, które odparto z wielkim trudem. W odpowiedzi (choć nieoficjalnie) rosyjskie lotnictwo zbombardowało konwój („Konwój ONZ z pomocą humanitarną dla Aleppo zbombardowany” – RMF24, 20.09.2016) humanitarny zmierzający do Aleppo. Zginęli pracownicy Czerwonego Krzyża.
W użyciu i to dość powszechnym (kilkadziesiąt przypadków) jest broń chemiczna, gaz musztardowy i sarin. Stosują ją nie tylko siły rządowe ale też opozycja, która zresztą traktowana jest przez zachodnie media jako „ta dobra”. Tymczasem w Aleppo jedyną umiarkowaną stroną, stali się Kurdowie. Pozostałe grupy, z uwagi na swoje islamistyczne afiliacje dopuszczały się licznych zbrodni, np: obcinały głowy jeńcom, czy prześladowały wyznawców innych religii (chrześcijan, szyitów, jazydów itd.). To zresztą z tego powodu, sojusznikami rządu w Damaszku jeszcze w 2012 roku stały się wszelkie grupy zrzeszające mniejszości etniczne i religijne (źródło: Christians in Syria live in uneasy alliance with Assad, Alawites USA Today 10 May 2012).
Wojna w Syrii, ale też bitwa o Aleppo należą do wyjątkowo zaciętych. Wiele z działań wojskowych toczy się bowiem w miastach, w gęsto zaludnionych dzielnicach mieszkalnych (pamiętajmy też o wielodzietności rodzin), bez zważania na cywili. Znane są wręcz przypadki celowego ich mordowania. Niemniej informacje dostarczane przez zachodnie media często zniekształcały obraz na niekorzyść strony syryjskiej i rosyjskiej. W ostatnich tygodniach walk o Aleppo opinię publiczną wzburzyły co i rusz podawane informacje o masowych mordach i czystkach dokonywanych przez siły reżimu. Co więcej, doniesienia te przed jakimkolwiek potwierdzeniem, zostały potraktowane poważnie przez ONZ. Wkrótce okazało się, że jedyne czego żołnierze reżimu dokonują, to aresztowań osób wskazanych jako bojowników, lub ich sympatyków. A ostatnie oddziały rebeliantów opuściły miasto wraz z rodzinami, na mocy układów o zawieszeniu broni („Gospodarcza stolica Syrii w rękach Asada. Zakończono ewakuację Aleppo” – Defence24, 23.12.2016). Żadna ze zgłoszonych masakr się nie potwierdziła. Przeciwnie, okazało się, że opozycyjne bojówki strzelały do próbujących opuścić kontrolowane przez nich dzielnice grup cywilów („Masowe groby z ciałami cywilów odkryte w okolicach Aleppo w Syrii” – WP, 27.12.2016). Szerokim echem odbiło się zwłaszcza zaatakowanie kolumny autobusów i wymordowanie ich kierowców, mających ewakuować z miasta wszystkich przeciwnych władzy Damaszku. Totalna dezinformacja? Nic dziwnego, skoro za źródła wiedzy brano organizację działającą w odległym o tysiące kilometrów Londynie („A Very Busy Man Behind the Syrian Civil War’s Casualty Count” – NYT, 9.04.2013), wolontariuszy przebywających w prowincjach pod kontrolą syryjskiego rządu, albo trudnych do oceny twitterowych postów np: Bany al-Abed. Siedmioletnia dziewczynka, która jak się okazało nie znała angielskiego, przez ponad rok informowała o bombardowaniach, nawoływała do zaprzestania walk itp. Posty miały być redagowane przez jej matkę, nauczycielkę angielskiego ale eksperci nie potrafili zweryfikować ich autentyczności. Podobnych wątpliwości nie było w przypadku zdjęcia innej małej dziewczynki, na zniszczonej i zasłanej ciałami ulicy. Okazało się, że pochodziły one z teledysku arabskiej piosenkarki, a nagrane zostały w Egipcie („Ta dziewczynka nie ucieka z Aleppo – to kadr z teledysku.” – naTemat.pl, 14.12.2016). Przykładów podobnych manipulacji było wiele, co tylko pokazuje, że jest to kolejna wojna toczona także na informacje. Na ironię zakrawa fakt, że media zachodnie do końca informowały o bohaterskiej opozycji, podczas gdy były to wyłącznie radykalne grupy salafickie, różniące się od ISIS tylko naszywkami na kurtkach.
Spalone przez rebeliantów autobusy, miały ewakuować cywilów z Aleppo.
Żadna ze stron konfliktu syryjskiego nie jest bez winy. Wszyscy mają coś na sumieniu i nie ma się czemu dziwić, bo każdy akt bestialstwa budzi chęć odwetu. Niewiele jest okrucieństw (obcinanie głów, palenie żywcem, podrzynanie gardeł, egzekucje przeprowadzane przez dzieci itp.), których ta ziemia jeszcze nie widziała. Paradoksalnie, klucz do rozwiązania tego konfliktu wcale nie leży w samej Syrii. Wojna ta ma wielopłaszczyznowy wymiar. Pierwszą, podstawową kwestią jest konflikt między świecką władzą (wspomniany już panarabizm w wydaniu partii Baas), a ekstremizmami sunnickim i w mniejszym stopniu szyickim. Na kolejnym szczeblu, o podziale sił stanowią próby regionalnej ekspansji Turcji, Arabii Saudyjskiej oraz Iranu. Każde z tych państw ma swoich sojuszników (tak organizacje, jak i inne kraje), wspieraną przez siebie religię oraz globalnych protektorów, którymi próbuje manipulować. A Stany Zjednoczone i Rosja, bo o nich mowa, nierzadko świadomie wspierają przeciwne sobie ugrupowania. Tak było z tolerowaniem al-Nusry przez Amerykanów („Gdzie USA bije Państwo Islamskie, tam Al-Kaida korzysta” – WP, 8.02.2016) albo wspieraniem Kurdów przez lotnictwo rosyjskie (źródło: Szewko: Druga „wielka gra” na Bliskim Wschodzie (ANALIZA), BiznesAlert.pl 2 marca 2016). Pozostawiony nieco na uboczu Iran poszukał wsparcia w sojuszu z Chinami („W Azji rodzi się potężny sojusz. Handel, atom i 600 miliardów” – TVN24, 23.01.2016).
Wojna w Syrii nie jest więc tylko wojną domową, ale też konfliktem zastępczym światowych potęg. Jej efektem będzie prawdopodobny podział kraju na trzy państwa – Kurdystan, Sunnistan i Szyistan.
Piaski Iraku
Osią konfliktu bliskowschodniego nie jest jednak Syria, tylko od czasu drugiej wojny w Zatoce Perskiej – Irak. Jest to dużo większy kraj, o bogatszych zasobach i w związku z tym to czy ulegnie rozpadowi stanowić będzie o przyszłości regionu. Podobnie jak u północnego sąsiada, w kraju tym przez wiele lat rządziła partia Baas. Jej laickość i autorytaryzm pozwalała utrzymać zróżnicowany religijnie kraj w ryzach. Większość mieszkańców stanowią bowiem szyici, którym wroga jest sunnicka mniejszość. To z niej wywodziła się elita rządząca Irakiem, a dzisiaj, razem z upadkiem Saddama, stała się prześladowaną przez szyitów grupą religijną. To stąd swój początek bierze Islamskie Państwo w Iraku i Lewancie (ISIL, późniejsze ISIS), które de facto doprowadziło do rozpadu kraju na trzy strefy: Kurdystan, tereny kontrolowane przez szyicki rząd centralny oraz przez sunnickie milicje (obok nich ISIS).
Amerykaskie czołgi M1A1 Abrams pod łukiem triumfalnym, Bagdad 2003.
Warto przypomnieć, jaką tragedią okazała się dla Iraku okupacja i jej następstwa. Po wojnie 2003 roku i obaleniu rządów Saddama Husajna, Irak borykał się z głęboką destabilizacją, powstaniami i chaosem niemal na każdym szczeblu przez okres aż pięciu lat. Stało się tak, ponieważ pierwszym krokiem Amerykanów było usunięcie wszystkich ludzi związanych z partią Baas i Husajnem z zajmowanych stanowisk, nie tylko rządowych, ale też urzędników średniego i niskiego szczebla (np. 40 tyś. nauczycieli za przynależność partyjną), funkcjonariuszy służb, a także – uwaga – całą armię (do tej pory głównie sunnicką). Z dnia na dzień kraj pozbawiony został struktur i kadr, bez których nie był w stanie funkcjonować. Wyrzuceni z pracy ludzie, w liczbie kilkuset tysięcy, nie mieli żadnych środków do życia. Stali się łatwym łupem dla przeciwnych nowym porządkom byłych baasistów i radykalnych islamistów. Tak powstała Armia Mehdiego i cały ruch powstańczy, tak wybuchła wojna z Al-Sadrem i jego poplecznikami, tak narodziło się ISIL. Nowy iracki rząd pochłaniały wewnętrzne walki, a nowo utworzona iracka armia nadal nie stanowiła realnej siły bojowej. W 2008 roku, po wyczerpujących bojach i mozolnym budowaniu nowych struktur, administracja okupacyjna uznała iż przyszedł czas na wycofanie się z kraju. Dopiero ta deklaracja oraz związany z nią plan wyjścia pozwolił nieco uspokoić sytuację. Niemniej, minęły jeszcze kolejne 3 lata, nim wojska USA faktycznie pożegnały irackie piaski. A gdy tylko ostatni żołnierz odleciał potężnym transportowym Herculesem, zaczęła się Arabska Wiosna i spory między sunnitami a szyitami rozgorzały z nową siłą.
Zaczęło się od kłótni w parlamencie, a skończyło na krwawych porachunkach na ulicach miast. W 2014 roku dyskryminowani przez szyicki rząd sunnici, wsparli ISIS i w jednej zaskakującej ofensywie przejęli dużą część północnego i zachodniego Iraku, wliczając w to miasta takie jak Falludża, Mosul czy Tikrit. Sukces przedsięwzięcia był możliwy, ponieważ iracka armia (tzw. ISF) masowo dezerterowała w popłochu, opuszczając pozycje. W końcu, odziani w czerń sunniccy rebelianci stanęli na przedmieściach stołecznego Bagdadu. Resztki armii czy pospiesznie organizowane szyickie milicje nie były w stanie same poradzić sobie z zagrożeniem. Niespodziewanie, z pomocą przyszli irańscy Strażnicy Rewolucji (Iran jest szyicki) oraz kurdyjska Peszmerga, stabilizując front. To dało rządowi czas na wygaszenie politycznych konfliktów, reorganizację wojsk i przygotowanie kontrofensywy. Stracone w zaledwie kilka tygodni tereny odzyskiwano z wielkim trudem, kosztem ofiar w ludziach i sprzęcie przez następne dwa lata. Była druga połowa 2016 roku i ISF poczuło się na tyle mocne, by wydać ostateczną bitwę Kalifatowi.
Tak wyglądałby podział Iraku i Syrii na trzy niezależne państwa.
Na kilka miesięcy przed końcem prezydentury Obamy rozpoczęto drugą ofensywę na iracki Mosul (pierwszą prowadzili Kurdowie w 2015 roku). Duże miasto na północy kraju, które ISIS przejęło praktycznie bez walki od uciekającej w popłochu irackiej armii (a także w wyniku wolty lokalnego klanowego watażki). W pierwszych tygodniach, telewizje piały z zachwytu nad sprawnością irackich wojsk, ich błyskawicznymi postępami, wieszcząc nieuchronny sukces. Pal sześć, że najsprawniej radziły sobie siły kurdyjskie oraz szyickie milicje (tzw. Al-Haszżd), czyli formacje praktycznie niezależne od rządu w Bagdadzie. Nota bene, Peszmerga zapewni w przyszłości wsparcie dla ogłaszającego niepodległość Kurdystanu, a Al-Haszżd stanie się stroną w szyicko-sunnickiej wojnie domowej w Iraku. Wracając do meritum, regularna armia jak zawsze posuwała się wolniej od reszty. Co prawda władze oficjalnie informowały o kolejnych zdobytych miejscowościach i dzielnicach, ale robiła to z kilku dniowym wyprzedzeniem, nawet zanim armia faktycznie opanowała dany obszar. Po kilku tygodniach Mosul udało się otoczyć z trzech stron, a od wschodu nawet wejść do miasta. To było wtedy, a mediom temat się zwyczajnie znudził.
Minął trzeci miesiąc ofensywy i opinia publiczna spodziewała się rychłego końca Kalifatu. Powtarzano, że jest już pokonany, że to tylko kwestia czasu zanim zniknie. Mówiono o tym w telewizji, pisano w prasie i Internecie, zwłaszcza po zajęciu wschodniego Aleppo przez syryjską armię. Tymczasem, w Mosulu, nie poczyniono praktycznie żadnych znaczących postępów. Obrońcy wykopali podziemne tunele przecinające miasto wzdłuż i wszerz, którymi przemieszczali się na tyły wojsk irackich. Z kolei, na uwięzione w ciasnych ulicach miasta kolumny irackie spadały zrzucane przez drony bomby, a co silniejsze zgrupowania atakowane były przez opancerzone i wyładowane materiałami wybuchowymi samochody samobójców. Ofensywa oficjalnie została wstrzymana. Bezpośrednim powodem stały się duże straty sił irackich. Jak wielkie? Elitarna iracka Złota Dywizja straciła 50% stanu osobowego w zabitych i rannych, CTS (siły specjalne) 30%. To oznacza, że ta pierwsza utraciła wartość bojową, a druga goniła resztką sił. Walki okazały się zażarte i krwawe, do tego stopnia, że nie nadążano z przysyłaniem uzupełnień i zapasów. Co ważne, dżihadystów miało być w mieście 10 tyś., a siły kurdyjsko-irackie liczyły przeszło 100 tyś. ludzi. Ale Kurdowie nie zamierzali bić się o samo miasto i spokojnie okopali się kilkanaście kilometrów dalej (Mosul i tak nie byłby częścią wolnego Kurdystanu). Mieli zresztą ciekawsze rzeczy do roboty np. prowadzenie zleconej przez Amerykanów ofensywy na stolicę Kalifatu – Rakkę. Z kolei Haszżd, czyli milicja, zajęła pozycję daleko na zachód od miasta, odcinając szlaki zaopatrzenia pod miastem Tal Afar. Czyli o sam Mosul walczyć musiał ISF, a ten ledwie dawał sobie radę z przeciwnikiem. W międzyczasie Bagdadem tylko jednego dnia wstrząsnęło sześć potężnych eksplozji, a zamachy trwały znacznie dłużej. ISIS zajął też jedną z dzielnic Samary (miasto odległe o 50 km na północ od Bagdadu) oraz odciął drogę na Mosul. Bardzo niewiele trzeba było, by złamać rządowe morale i by dżihadyści spod czarnego sztandaru znów stanęli na przedmieściach stolicy. Kurdowie tym razem nie kiwnęliby palcem, a szyickie milicje wraz ze swoim protektorem – Iranem, mogły mieć co innego na głowie (np. wciąż nabrzmiewający konflikt z Arabią Saudyjską w Jemenie). Niespodziewanie, na ratunek przybyli dodatkowi operatorzy amerykańskich sił specjalnych. Tym samym powiększyli oni koalicyjny kontyngent lądowy („Zachodnie wsparcie lądowe szturmu na Mosul” – Defence24, 6.11.2016) o kolejnych ok. 2,1 tyś. specjalsów („Wschodni Mosul zdobyty. Przełom w walce z Daesh” – Defence24, 20.01.2017) i pomogli przełamać impas, kierując zajęciem ostatnich dzielnic wschodniego Mosulu. Dzięki temu ISF zyskał tak potrzebny oddech, do uzupełnienia strat i przygotowania się na kolejną fazę operacji.
Iracki Humvee na ulicach Mosulu. Listopad 2016.
Przyparte do muru ISIS musiało pokazać, że nadal zdolne jest do dyktowania warunków. W Syrii Assad utracił w grudniu 2016 roku ledwo co odzyskaną z rosyjską pomocą Palmirę („Palmyra zdobyta w cieniu Aleppo. Daesh przejął czołgi i OPL” – Defence24, 14.12.2016), tracąc przy tym dużo ciężkiego sprzętu. ISIS pobił też Turków pod Al-Bab, co zresztą doprowadziło Erdogana do wściekłości (kategorycznie zażądał amerykańskiego wsparcia lotniczego i to mimo swojej jawnie już konfrontacyjnej pozy wobec USA). Tak jak pisałem wcześniej, „rebelianci” w Aleppo już od dawna nie byli wspierani ani przez ISIS (razem z sojusznikami przemieścili siły pod Al Bab), ani przez umiarkowane ugrupowania. Pozostali tylko bojownicy Nusry (czyli dawniej Al’Kaidy). I to na tych ostatnich, a nie na ISIS, Assad skupił swoją uwagę i siły. Prawdopodobnie, zdobywszy Aleppo, następnym celem armii syryjskiej będzie przejęcie poszatkowanych rebelianckimi enklawami zachodnich terytoriów kraju, czy to wokół stołecznego Damaszku, czy północnego Idlib. Na nic więcej, w tym choćby odbicie Palmiry, tych nadwątlonych sił nie stać.
Wisienką na tym przedziwnym, przekładanym torcie było chwilowe wycofanie się z gry USA (tzw. okres lame-duck, nim prezydent elekt nie obejmie urzędu), oraz porozumienie Rosja-Trucja-Iran ws. zawieszenia broni. Nie było więc co dzielić skóry na niedźwiedziu, póki ten biegał po lesie… czy pustyni. Eksperci przyznali, że w najlepszym razie pokonanie ISIS w Iraku i Syrii zająć może 2-3 lata. Zanim jednak do tego dojdzie czeka nas intensyfikacja zamachów (w założeniu powinny być spektakularne, bo obliczone na werbunek nowych zwolenników oraz terror), a także globalna gra, między Rosją i USA, Chinami, Turcją, Iranem, Arabią Saudyjską itd., której wyniku i skutków nie da się do końca przewidzieć. W każdym razie, Kalifat jako państwo do 2020 roku padnie, pod warunkiem że ISIS nie stanie znowu na przedmieściach Bagdadu, a na północy nie wybuchnie wojna o niepodległość Kurdystanu. Ten warunek jest bardzo znaczący, bowiem nawet z odciętym i w 40% zajętym Mosulem ISIS było w stanie odciąć główną drogę Mosul-Bagdad i na wiele dni sparaliżować logistykę sił irackich. Nawet jeśli Kalifat zostanie wyparty z kraju, problemem nadal pozostanie szyicko-sunnicka wojna domowa oraz Kurdowie.
Nowe granice Kalifatu
Pamiętać trzeba, że chaos jeszcze długo trwać będzie w całym Maghrebie, Sahelu i na Półwyspie Arabskim. Nie wiemy, kto wyjdzie zwycięski z tego starcia. Wojna toczy się nie tylko między różnymi odłamami sunnitów (dominujących w świecie arabskim), ale także między sunnitami a szyitami. Wcale nie niemożliwe jest powstanie Kalifatu jako kraju uznanego przez społeczność międzynarodową (czyli dokładnie to, o co toczy się wojna w regionie). Jednak nie stanie się to poprzez uznanie samej organizacji terrorystycznej za legalną, a poprzez dojście do władzy islamistów w którymś z krajów sunnickich. Prawdopodobnie będzie to Arabia Saudyjska, gdzie panująca monarchia powoli chyli się ku upadkowi. Niskie ceny ropy powodują, że kraj ten zbankrutuje w ciągu 3 lat (oficjalne wyliczenia). By odwlec ten moment, Saudowie zaangażują się już całkiem otwarcie w walkę z Iranem (w tej chwili jawnie walczą tylko w Syrii i Jemenie), jednocześnie niosąc na sztandarach imię Allaha. Przecież wahhabizm wywodzi się z salafizmu, a królestwo Saudów jest najbardziej konserwatywnym krajem muzułmańskim na świecie.
Mapa przedstawia obszar zamieszkany przez muzułmanów; sunnitów (jaśniejszy odcień) i szyitów (ciemniejszy odcień).
To co w Syrii czy Iraku robią ubrani na czarno rebelianci, w Arabii stanowi miejscowe prawo. Jeśli popadająca w niewypłacalność monarchia upadnie („MFW: Za 5 lat Arabia Saudyjska może zbankrutować” – Biznesalert. 27.10.2015), jej miejsce zajmą ludzie powiązani z Kalifatem i np. Bractwem Muzułmańskim. Od tego momentu trwać będzie próba sił pomiędzy Egiptem, Turcją, Arabią (już nie Saudyjską), a Iranem (i tym co zostanie z Iraku, bo to, że to państwo lada chwila upadnie jest niemal pewne). Jeśli w Egipcie do władzy ponownie dojdzie Bractwo Muzułmańskie (obalone przez przewrót wojskowy 4 lipca 2013 roku), to najpewniej sprzymierzy się on z Arabią, dołączą do nich mniejsze państwa, jak Libia, Katar, ZEA, Oman, a w dalszej perspektywie pewnie Afganistan i Pakistan. Pozycja Turcji i Iranu stanie się trudna, zwłaszcza że oliwy do ognia dolewają walczący o własne państwo Kurdowie. Od chwili wybuchu wojny kontrolują oni cały północny Irak, część Syrii, oraz toczą walki w Turcji i Iranie. No i pamiętajmy, że to będzie tylko walka o dominację w regionie, która po prostu nałoży się na fundamentalistyczną rewolucję, czyli ekspansję terrorystycznego Kalifatu. W tej chwili „wojska” (to tylko uproszczenie terminologii, gdyż nie jest to armia w tradycyjnym znaczeniu) ISIS oraz ich sojuszników działają w Syrii, Iraku, Jemenie, Jordanii, Palestynie, Egipcie, Libii, Tunezji, Algierii, Somalii, Nigerii, Nigrze, Kamerunie, Czadzie, Afganistanie, Pakistanie, Indiach, Północnym Kaukazie (Rosja), Filipinach i Malezji. Największe terytoria kontroluje w Syrii i Iraku, Egipcie (Synaj), Libii (Syrta), oraz w Nigerii (północ kraju).
Zasięg terytorialny (ciemny kolor) Kalifatu w Syrii i Iraku. Luty 2017 r.
Wbrew doniesieniom zachodnich mediów, straty terytorialne Państwa Islamskiego są mniejsze niż się podaje. Poza tym, dżihadyści prowadzą często skuteczne kontrataki. Główne problemy stwarzają im zresztą Rosjanie i Syryjczycy wierni Assadowi oraz Kurdowie. Alianckie naloty mają nikłą skuteczność, tak jak i wspierane przez nich grupy zbrojne. O ciągle porzucających pole walki siłach irackich pisano już wiele razy. Do gry weszła Turcja, a z nią Arabia Saudyjska, Iran i Izrael. A jeśli podsumujemy liczbę już zaangażowanych w tę wojnę państw, to można zaryzykować tezę, że toczy się tam trzecia wojna światowa. Czego można się spodziewać po tych wydarzeniach? Radykalizacji społeczeństw muzułmańskich. Łączenia się dotychczas walczących ze sobą grup islamistycznych w jedną organizację, upadku państw (szczególnie tych, których dochód opiera się na ropie), zmian granic i ogólnej przebudowy całego regionu. A co za tym idzie, wieloletnich niepokojów i wojen oraz stałego napływu uchodźców do Europy. Można też być pewnym, że wypadki na Bliskim Wschodzie pochłoną siły i środki takich państw jak USA, Francja, Hiszpania, Włochy, Grecja i Rosja, ponieważ wszystkie wystąpią w obronie swojej dotychczasowej strefy wpływów.
Jedno jest pewne. Żadna wojna nie trwa wiecznie i ta także kiedyś się skończy. Nie wiadomo tylko kto ją wygra. Na pewno jednak nie nastąpi to dopóty, dopóki jej trwanie będzie w interesie mocarstw. Nie wierzmy w żadne międzynarodowe mediacje i rozejmy, jak ten, który miał obowiązywać w sprawie syryjskiego Aleppo. To gra pozorów i kłamstw. Przykładem niech będzie rosyjskie zobowiązanie do wycofania korpusu ekspedycyjnego („Z rozkazu Putina. Pierwsze samoloty już wyleciały z Syrii” – TVN24, 15.03.2016). Faktycznie, FR załadowała na statki zużyty sprzęt i kilka ciężarówek (pamiętając, by odpowiednio wyeksponować ten fakt w mediach), a następnego dnia na lotniskach Latakii wylądowała cała eskadra śmigłowców bojowych (o czym już nie mówiono – „Ekspert: Rosja nie wycofuje się z Syrii. „To tylko PR”” – Defence24, 29.04.2016). O zagraniach Turcji pisałem wcześniej. Podobnie postępują wszystkie zainteresowane strony.
Dalej na wschód
Trzeba też brać pod uwagę niebezpieczeństwo rozlania się konfliktu bliskowschodniego po świecie, a w pierwszej kolejności na Azję Centralną. Już wcześniej działały tam ruchy dżihadystyczne, np. Islamski Ruch Uzbekistanu czy Islamska Partia Odrodzenia Tadżykistanu. Wszystko zależy od tego jak potoczą się sprawy w Afganistanie i Pakistanie oraz w starciu Azerbejdżanu z Armenią o Górski Karabach. Upadek Pakistanu lub Afganistanu (w rozumieniu obecnych władz) doprowadzi do przetasowań w Turkmenistanie, Uzbekistanie i Tadżykistanie. Upadek Azerbejdżanu otworzy drogę na Górny Kaukaz (zresztą, tak samo jak jego zwycięstwo w wojnie), istną beczkę prochu, a także zmusi do działania Iran, który podobnie jak Azerbejdżan jest niemal całkowicie szyicki. Destabilizacja i tak średnio zrównoważonej Azji Środkowej (poza Kirgistanem) zwróci uwagę Chin, a stąd już prosta droga do próby sił Federacji Rosyjskiej, Kazachstanu i właśnie Chińskiej Republiki Ludowej.
Azja Centralna.
Co prawda, w niniejszej pracy niewiele uwagi poświęcam temu co dzieje się na Dalekim Wschodzie, ale dla pełnego zobrazowania sytuacji na świecie, należy powiedzieć o tym kilka słów więcej. Problemem tego regionu jest nieobliczalna Korea Północna, która w ostatnim czasie rozbudowała swój arsenał atomowy. Jest raczej niewielki (nie wiadomo ile mają bomb – eksperci obstawiają między 3 a 8 sztuk), a i środki jego przenoszenia pozostawiają wiele do życzenia (kolejne próby rakietowe kończą się ze zmiennym szczęściem), co niespecjalnie uspokaja inne kraje regionu. Tak niszczycielska siła w zupełnie nieobliczalnych rękach, plus ekspansywna polityka Chin, doprowadza do tarć dyplomatycznych pomiędzy ChRL, FR, USA, Koreą Południową i Japonią. Ta ostatnia zmieniła właśnie swoją obowiązującą od zakończenia II wojny światowej doktrynę militarną. Do tej pory formalnie nie posiadała armii, a rozbudowaną strukturalnie obronę terytorialną, nazywaną Siłami Samoobrony (JDF). Według pacyfistycznej konstytucji kraju, siłom tym nie wolno było posiadać broni ofensywnej, ani prowadzić działań nie związanych bezpośrednio z obroną terytorialną. Jak to wśród Japończyków, zasady te były stosowane na tyle dosłownie, że w formacji tej nie używa się stopni wojskowych, a wszyscy jej członkowie są cywilami, którzy podlegają sądom cywilnym. Jednak w ostatnim czasie poczyniono pewne zmiany. Chociaż mówi się o zmianie konstytucji, na razie wprowadzono jedynie pewne modyfikacje. Stale rozbudowywany jest arsenał (także o środki ofensywne, pozwalające na przeprowadzenie ataku wyprzedzającego), a od września 2015 roku doktryna pozwala na działanie poza terytorium Japonii, jeśli zagrożeni są jej sojusznicy. Siły Samoobrony stanowią, według rankingu Global Firepower 2015, aż dziewiątą siłę militarną świata.
Czy taka zmiana w konserwatywnej i pacyfistycznej Japonii nie powinna mówić nam czegoś ważnego o zachodzących zmianach w globalnym porządku?
Z sił samoobrony, została tylko nazwa.
Wejście Smoka
W Rozdziale II ledwie otarłem się o tematykę azjatycką, bo nie była bezpośrednio związana z naszym życiem w Europie. Czas pokazał, że wydarzenia w Azji będą miały na nas dojmujący wpływ. Pora naprawić błąd. Tym bardziej że wydaje się bardzo prawdopodobne, iż to tam a nie w Europie zacznie się za chwilę największy tumult.
Cofnijmy się na chwilę do lat 70-tych XX wieku. To wtedy prezydent Richard Nixon dokonał wielkiego zwrotu w polityce USA, doprowadzając do nawiązania stosunków dyplomatycznych z Chińską Republiką Ludową. O niezwykłości i doniosłości tego wydarzenia niech świadczy fakt, że od czasu upadku armii Czang Kaj-szeka i jego ucieczce na wyspę Tajwan w 1949 roku USA pozostawały, jeśli nie w stanie wojny z CHRL, to przynajmniej otwartej wrogości. Nixon rozumiał jednak, że wojna w Wietnamie prowadzi donikąd, angażując amerykańskie siły i środki, podczas gdy Związek Sowiecki rozbudowywał swoje wpływy. To był ich główny przeciwnik w zimnej wojnie, a nie dystansujące się od ZSRR i z nim skonfliktowane Chiny. Krok ten okazał się słuszny. Nie tylko zapewniono sobie chińską neutralność w zmaganiach z Sowietami, ale też pchnięto Państwo Środka (także finansowo) w kierunku gospodarki rynkowej (choć minąć musiało kilka lat), a w dalszej perspektywie ostatecznie pokonano ZSRR. Nie chcę zagłębiać się tutaj w szczegóły. Dość powiedzieć, że autorem tego rewolucyjnego zwrotu polityki amerykańskiej (tzw. détente) był nikt inny jak doradca ds. bezpieczeństwa narodowego – Henry Kissinger. Późniejszy sekretarz stanu, laureat pokojowej nagrody Nobla i jeden z najbardziej wpływowych polityków w historii kraju.
Henry Kissinger w 1975 roku.
Stany Zjednoczone wygrały zimną wojnę, czego efektem była ich niezaprzeczalna światowa hegemonia, trwająca nieprzerwanie przez 26 lat, aż do dzisiaj. Z różnych względów pozycja ta zaczęła się chwiać. Po pierwsze, wojna z terroryzmem okazała się długotrwałym konfliktem światowym bez perspektyw na szybkie jej zakończenie. Po drugie, lekkomyślnie poparta przez Zachód Arabska Wiosna Ludów zdestabilizowała cały Bliski Wschód, dając pożywkę dla wszelkiej maści radykalnych ruchów islamskich (Al-Ka’ida, Bractwo Muzułmańskie, wreszcie ISIL/ISIS). Po trzecie, wybuchł światowy kryzys gospodarczy. Po czwarte, polityka zagraniczna Barracka Obamy pozornie oparta była na porozumieniu i koncyliacji oraz odrzuceniu siły jako argumentu w dyplomacji. Faktycznie jednak, zacieśniając stosunki handlowe, dbano też o zwiększanie obecności wojskowej w regionie, powodując duży dysonans, a w efekcie irytację Chin. Wszystkie te aspekty wstrząsnęły światową pozycją USA, doprowadziły do osłabienia siły militarnej (z uwagi na ograniczenie budżetu, które wstrzymało rozbudowę sił na Pacyfiku, przy jednoczesnym ich zmniejszeniu w Europie i na Bliskim Wschodzie), skomplikowały ich relacje z sojusznikami, a także w efekcie ośmieliły pretendentów do tronu hegemona. W poszczególnych regionach własną, sprzeczną z interesem USA politykę zaczęły prowadzić m.in. Turcja i Iran. Dalej na wschód, konsekwentnie rozbudowująca arsenał nuklearny Korea Północna oraz stanowiące największe wyzwanie Rosja i Chiny. O działaniach Kremla wiemy jednak dość dużo, ponieważ ich agresywny charakter stał się oczywisty już w 2008 roku (inwazja na Gruzję). Odbudowa strefy wpływów sprzed rozpadu ZSRR stanowi dla Rosjan priorytet polityczny od ponad dekady. Dopiero w ostatnich kilku latach, na fali intensywnej rozbudowy i przebudowy armii oraz koniunktury gospodarki opartej o surowce (gaz, ropa), Rosja przeszła z fazy adaptacji w realizację. Stąd zajęcie Krymu, inwazja na Ukrainę, odmrażanie konfliktów na Kaukazie, dołączenie do wojny w Syrii itp. Z tym że rosyjska ekspansja w Europie i na Bliskim Wschodzie ograniczana jest przez licznych sojuszników Ameryki. Takich problemów nie mają Chiny, będące w dużo bardziej komfortowej sytuacji pod względem geograficznym.
Richard Nixon i premier CHRL Zhou Enlai. 1972 rok.
Kissingerowskie odprężenie pozwoliło Chinom skupić się na polityce wewnętrznej. Po tragicznych eksperymentach Wielkiego Skoku i Rewolucji Kulturalnej, wygaśnięciu walk w łonie Komitetu Centralnego, Chiny pod przywództwem Deng Xiaopinga w końcu zaczęły wychodzić na prostą. W krótkim czasie, bo zaledwie dekady, ze zrujnowanego ekonomicznie kraju powstał produkujący wszystko azjatycki tygrys. Liczne reformy, w tym zniesienie kolektywizacji, wprowadziły nieco liberalizmu i demokracji. Zryw twardogłowych (w odpowiedzi na zbyt „radykalne” postulaty studentów) z 1989 roku zakończony masakrą na Placu Niebiańskiego Spokoju, nie powstrzymał tych zmian. Przeciwnie, doprowadził do ostatecznej utraty władzy przez generałów. A wzrost gospodarczy na poziomie między 8 a 14% rocznie, utrzymujący się przeszło dwadzieścia lat, nie tylko przebudował chińskie społeczeństwo, ale też pozwolił na wrócenie do tego czym Chiny były przez tysiące lat. Do roli mocarstwa nie tylko z uwagi na ogromne terytorium państwa i liczbę ludności, ale ze względu na swoją siłę gospodarczą, polityczną i militarną.
Oczywiście, specyfika postrzegania geopolityki przez CHRL jest odmienna od naszej. Na przykład, oficjalne zapatrywania władz w tej kwestii, oparte są o tzw. pięć zasad pokojowego współistnienia. Odrzucenie hegemonizmu, postawienie na dialog i pokojową koegzystencję narodów, czyli tylko i wyłącznie miękkie środki oddziaływania. Dowodem takiego nastawienia jest fakt, że Chiny od lat rozbudowują swoją pozycję w Afryce (wysyłają specjalistów, rozbudowują firmy i inwestycje, „kupują” przychylność władz) w sposób całkowicie pokojowy. Podobnie pokojowo dominują w handlu międzynarodowym (zaplecze produkcyjne świata Zachodu) czy na rynku walutowym. Chiny przez długi czas posiadały największe na świecie rezerwy walutowe, pozwalające na manipulację kursami np. dolara („Skąd się wzięły chińskie rezerwy walutowe ” – Obserwator Finansowy, 1.06.2015). Przyćmiły pod tym względem gospodarkę amerykańską i europejską, a przypieczętowaniem tego stanu rzeczy ma być budowa nowego Jedwabnego Szlaku.
Hong Kong Stock Exchange – chińska giełda papierów wartościowych.
Cierpliwością i ciężką pracą mocno wyzyskiwanych obywateli, Chiny wywindowały swoją światową pozycję w sposób nieosiągalny przez jakikolwiek konflikt militarny. Nic jednak nie trwa wiecznie, zwłaszcza że cała sytuacja przestała odpowiadać USA. Gdzie dochodzimy do punktu zwrotnego. Po raz pierwszy od dekad gospodarka Kraju Środka dostała zadyszki. Wzrost gospodarczy spadł do „ledwie” 6,5%, a w ruch poszły rezerwy walut i złota, mające utrzymać kurs juana („Zadyszka smoka. Chiny na krawędzi kryzysu” – Polskie Radio, 10.01.2016). Wszak żaden wzrost nie może trwać wiecznie, zwłaszcza kiedy ciągle odgórnie sterujące gospodarką władze próbują nie dopuścić do koniecznej korekty. Tylko że kryzys przychodzi w bardzo niesprzyjającym dla Chin momencie. Dominacja gospodarcza w świecie miała bowiem posłużyć do konsolidacji chińskiej władzy w regionie. Decydenci z pewnością długo zastanawiali się co robić.
Pisałem o ich odmiennej od naszej percepcji. Dla Chin wyspa Tajwan jest integralną częścią terytorium, pozostającą tylko chwilowo poza kontrolą legalnych władz w Pekinie, podobnie jak Morze Południowochińskie (spora część zachodniego Pacyfiku). Wszystkie pozostałe państwa regionu mają w tej materii przeciwne poglądy. Kontrola nad tym morskim obszarem to nie tylko dostęp do wielu zalegających pod dnem morskim surowców, ale też panowanie nad bardzo ważnymi („O co toczy się spór na Morzu Południowochińskim?” – PSZ, 17.04.2015) szlakami handlowymi. To dlatego od kilku lat powstają na nim sztuczne wyspy, na których budowane są porty dla okrętów wojennych i bazy lotnictwa. W ten sposób Chiny zyskują przewagę nad swoim głównym przeciwnikiem w rejonie Pacyfiku – Stanami Zjednoczonymi. Amerykańscy wojskowi dostrzegli ten problem już w 2009 roku, a od 2010 znana jest oficjalna doktryna wojskowa o nazwie „bitwa powietrzno-morska” (AirSea Battle – w skrócie ASB). Zakłada ona realny scenariusz wybuchu wojny między Chinami oraz USA i ich sojusznikami w rejonie zachodniego Pacyfiku. Problem, niemal zupełnie ignorowany w polskiej publicystyce, został mimo wszystko dostrzeżony już w 2012 roku (polecam znakomite opracowanie Jacka Bartosiaka).
W tym kontekście przypomnijmy sobie działania poprzedniego prezydenta USA Barracka Obamy. Jego zwrot na Wschodnią Azję (tzw. pivot), określający zmianę priorytetów z polityki europejskiej i bliskowschodniej na azjatycką, dotyczył właśnie tego problemu. Jak już pisałem, Obamę cechował przemożny pacyfizm. Toteż mimo że Pentagon opracował plany wojenne (wg zasady Si vis pacem, para bellum), prezydent szukał pokojowego rozwiązania rodzącego się (i nieuchronnego) sporu. Przez pewien czas po 2009 roku, ta polityka przynosiła spodziewany efekt. Wymiana handlowa i gospodarcza kwitła. Ale do czasu. Świadomi zagrożenia Amerykanie musieli zacząć umacniać swoją wojskową obecność w regionie. Rozbudowali bazę, przenieśli znaczną część floty, a razem z nią najnowsze samoloty tzw. piątej generacji. Takie zbrojenia nie spodobały się jednak sojusznikom obawiającym się reakcji Chin, a w dalszej kolejności wymuszone przez Kongres cięcia wydatków zahamowały cały proces. Chiny poczuły się zagrożone. No bo jak to? Mieliśmy współpracować, a wy się zbroicie? Trzeba przy tym pamiętać, że ich filozofia każe inaczej spoglądać na rzeczywistość. Zawsze chodzi o długą perspektywę, a nie partykularne interesy teraźniejszości. Decydenci doszli więc do wniosku, że by zniwelować amerykańską przewagę, należy czym prędzej działać. A w zasadzie, jeden konkretny człowiek – Xi Jinping, który objął władzę prezydencką po „miękkim” Hu Jintao.
Wzrost procentowy PKB ChRL wg danych Banku Światowego.
Już mniej więcej w 2013 roku, chińskie wojska inżynieryjnie w tajemnicy przystąpiły do budowania sztucznych wysp na rozsianych po dalekich zakątkach Morza Południowochińskiego rafach koralowych lub niezamieszkałych wysepkach i skałach. Wszędzie tam, gdzie dno morskie prześwitywało przez błękitną taflę wody, ogromne pogłębiarki zrzucały tysiące ton morskiego piachu. Rosnące hałdy wyrównywały spychacze, a na tak ukształtowanych wyspach poczęły powstawać lotniska, porty, instalacje rakietowe. Ile dokładnie? To wiedzą pewnie tylko sami Chińczycy, ale mówi się o setkach tak skonstruowanych wysepek (wykryto ok. 500 miejsc „budowy”) i dziesiątkach instalacji. Problemem nie było samo ich powstanie per se, tylko fakt, że znajdują się w bliskiej odległości lub praktycznie w sferze wód terytorialnych (wyłącznych strefach ekonomicznych) Filipin, Tajwanu, Wietnamu, Malezji i Brunei. Ich powstanie było więc formą okupacji i zagarnięcia terytorium morskiego bez wypowiedzenia wojny. Taki stan rzeczy musiał spotkać się ze sprzeciwem pokrzywdzonych państw. W lipcu 2016 roku Stały Trybunał Arbitrażowy w Hadze z pozwu rządu Filipin wydał wyrok odrzucający roszczenia Chin do spornego fragmentu morza bliskiego Filipinom. W tym, za nielegalne uznał budowę wysp (także z uwagi na zniszczenia raf). Mimo że Pekin jest sygnatariuszem konwencji haskiej, władze oficjalnie zapowiedziały, że nie mają zamiaru respektować wyroku i nie dopuszczą do ingerencji w swoje „wewnętrzne sprawy”. Nagle, Morze Południowochińskie, będące chińskim tylko z nazwy, stało się wewnętrznym akwenem CHRL. A przynajmniej tak uważają komunistyczne władze, powołując się przy tym na pochodzące z XIV w. mapy cesarskich kartografów.
Wyspy Spratly.
Bitwa powietrzno-morska
Wróćmy teraz do doktryny ASB. Dla amerykańskich strategów sytuacja jest całkowicie jasna. Są tylko dwa wyjścia. Albo Stany Zjednoczone w zamian za pokój zaakceptują wymuszane na nich status quo, czyli chińskie panowanie na zachodnim Pacyfiku, albo przywrócą status quo ante, czyli amerykańską dominację, do której przecież dążyli. Po prostu z powodu braku konsekwencji dali się wyprzedzić konkurencji. Z uwagi na aspekt geopolityczny (powiązania sojusznicze, zmianę światowego porządku) oraz ekonomiczny (wymierne dochody) teoretycznie oczywistym wydaje się wybór drugiej opcji, czyli wojna. Stąd koncepcja AirSea Battle.
Nie chciałbym w tym miejscu poświęcać czasu na dokładną analizę opracowanego modus operandi, dlatego zainteresowanych odsyłam do wspomnianej wcześniej publikacji J. Bartosiaka. Przedstawię jedynie w dużym uproszczeniu najważniejsze założenia i wnioski płynące z omawianej doktryny. Pierwsza konstatacja: USA są względem Chin w bardzo niekorzystnej sytuacji militarnej. Państwo Środka jest ogromnym krajem, z przepastną tzw. głębokością operacyjną. To oznacza, że na tak dużym terytorium można cofnąć się na tyle daleko, by przeciwnik nie mógł nas dosięgnąć swoim lotnictwem lub rakietami bez przeprowadzenia inwazji lądowej (dla porównania, Tajwan ma niemalże zerową). Kolejną sprawą są odległości i wyposażenie. Ciągle rozbudowywana Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza dysponuje sprzętem, technologią i siłą rażenia, pod pewnymi względami mogącą równać się z amerykańską (np. wojska rakietowe). Ma natomiast stosunkowo słabsze siły morskie (z wyjątkiem dużej liczby okrętów podwodnych). USA dysponuje ogromną flotą i współpracującym z nią lotnictwem, które z uwagi na zaawansowany poziom technologiczny uzbrojenia mogłyby teoretycznie poradzić sobie z Chińczykami. W praktyce problemem są odległości. Kontynentalne Chiny znajdują się dużo bliżej Tajwanu, Korei czy Japonii niż Stany Zjednoczone. Mają w tym rejonie kilkadziesiąt gotowych do użycia baz wojskowych, portów i lotnisk, podczas gdy Amerykanie dysponują zaledwie kilkoma. ChALW jest więc w stanie znaleźć się na miejscu szybciej, przytłaczając przeciwnika swoją masą, zanim USA będzie w stanie zareagować, tj. zatopić lub zepchnąć chińską flotę, zamykając ją w macierzystych portach i zniszczyć bazy rakietowe.
Do niedawna łacha piachu na Pacyfiku, obecnie baza wojskowa.
Ergo, napisali eksperci, naturalną taktyką Chin musi być atak wyprzedzający – zastosowanie zmasowanego, niezapowiedzianego i symultanicznego uderzenia na bazy i zgrupowania floty USA oraz jej sojuszników. Zadanie wystarczająco dużych strat pozbawi Stany środków operacyjnych w regionie, zmusi do rozproszenia sił i skupienia się na odtworzeniu zdolności działania floty. To, z kolei, da czas na rozbicie pozostawionych samych sobie Tajwanu i Korei, a na dokładkę jeszcze zblokowanie Japonii. Liżący rany Amerykanie będą jeszcze musieli zabezpieczać swoje pacyficzne konwoje przed nękającymi je watahami okrętów podwodnych nim dotrą z pomocą w rejon działań. Powtórka z tzw. bitwy na Atlantyku okresu II WŚ. Zresztą, nie tylko w tym aspekcie, bo skojarzenie z japońskim atakiem na Pearl Harbour w 1941 roku nasuwa się samo. Dzisiaj trzeba to tylko zrobić w dużo większej skali i bez powielania błędów. A będzie znacznie łatwiej, wszak Chiny dysponują własną siatką satelitów, co znacznie ułatwi tropienie i wykrywanie nieprzyjacielskich okrętów. Reasumując, chodzi o to by uderzyć z dużą mocą, a następnie przejść na pozycje obronne.
To jest właśnie clou tej ewentualnej przyszłej wojny, z którego obie strony świetnie zdają sobie sprawę. Pewnym jest, że nie dojdzie do użycia broni jądrowej, ponieważ jako ostateczny argument, jest ona zarezerwowana na ewentualność zagrożenia istnienia narodu jako takiego. A tutaj żadna ze stron nie ma zamiaru przeprowadzać inwazji na terytorium przeciwnika. Chodzi „tylko” o panowanie na Morzu Południowochińskim, wobec czego jedyną „ziemią” do zdobycia jest łańcuch wysp, tzw. Paracelskich i Spratly. Archipelagi te to kilkaset wysepek oraz dwanaście rozłożystych raf koralowych. To będzie morska wojna handlowa, wojna o zasoby. A taki typ rządzi się nieco innymi zasadami (brak okupacji terenów zamieszkałych, działanie z dala od swojego terytorium itp.). W konflikt ten zaangażowanych jest bardzo wiele państw. Spór dyplomatyczny trwa już od kilkudziesięciu lat (tzw. linia dziewięciu kresek), a teraz po prostu zmierza do kulminacyjnego momentu.
A jak Amerykanie mają zamiar obronić się przed tym atakiem, skoro tak znakomicie rozpoznali sytuację? Otóż nie zamierzają. Po pierwsze, chiński atak stanowić będzie idealny pretekst, tzw. casus belli. Dopuszczenie do niego jest wręcz wskazane. W innym wypadku to USA musiałyby doprowadzić do wojny, a to nie spodoba się ich sojusznikom, nie mówiąc o ONZ i amerykańskiej opinii publicznej. Sytuacja analogiczna z tą z ataku na Pearl Harbour, do którego admiralicja świadomie dopuściła, uprzednio wyprowadzając główne siły floty z portu. Tym razem zadanie będzie trudniejsze, ale nie niemożliwe. Flota musi przetrwać, a poniesione straty muszą pozostać na akceptowalnym poziomie. Dopiero w takim wariancie USA przejdzie do błyskawicznego kontrataku na morzu, w powietrzu, kosmosie i cyberprzestrzeni. Wielkie znaczenie odegra w tym wszystkim Japonia, którą Amerykanie muszą za wszelką cenę utrzymać. W razie utracenia lub dużego uszkodzenia baz na Guam i Marianach będzie ona dla nich naturalnym punktem zbornym oraz miejscem przerzutu uzupełnień. Z tego samego powodu Chińczycy będą dążyć do wypchnięcia Japonii z konfliktu, czy to przez działania militarne, czy też dyplomację (albo hybrydową mieszkankę wszystkich sposobów, łącznie z propagandą i dezinformacją).
Tak jak zaznaczyłem, przedstawiony obraz działań jest siłą rzeczy skrótowy i ogólny. Nie piszę w ogóle o tym, jak i dlaczego chińskie okręty podwodne będą zapuszczać się aż na Ocean Indyjski i pod Hawaje, po co Amerykanom okręty AEGIS i czemu pierwszym krokiem musi być oślepienie przeciwnika i wyłączenie zdolności A2AD (Anti-Access/Area Denial – tzw. izolowanie pola walki). To jest mało istotne z punktu widzenia geopolityki. Ważne, że działania zbrojne trwać będą miesiącami, a być może nawet rok czy dwa. A to właśnie z uwagi na specyfikę wojny morskiej, wielkie odległości, gigantyczną logistykę, głębokość operacyjną i potężne odwody, którymi dysponują obie strony. Wygrana Chin będzie przypieczętowaniem dominacji kraju w regionie oraz znacznym osłabieniem pozycji USA. Być może nawet zrzuceniem ich z tronu.
Czy taki scenariusz jest nieuchronny?
Aż wzejdzie słońce
Dlaczego wojna miałaby wybuchnąć akurat teraz? Z kilku powodów.
George W. Bush i Xi Jiping, 2008 rok.
Chińskie zbrojenia osiągnęły poziom, pozwalający w sprzyjających okolicznościach na konkurowanie z USA. Dysponują nowoczesnym lotnictwem, okrętami typu AEGIS, atomowymi okrętami podwodnymi, systemami rakietowymi (w tym anty-rakietowymi), siatką satelitarną oraz zasobami technologicznymi do walki cybernetycznej. Dlatego wykorzystując wymuszoną okolicznościami bierność prezydenta Obamy, metodą faktów dokonanych rozpoczęto aneksję Morza Południowochińskiego. Z drugiej strony, sprzyja temu sytuacja geopolityczna, angażujące siły i uwagę amerykańską rosyjski imperializm i bliskowschodni chaos. W dodatku, sama pozycja USA wydaje się obecnie najsłabsza od lat. Stany wiele utraciły tak politycznie, jak i gospodarczo, a ich okrojona z funduszy armia wydaje się nieprzygotowana do większego konfliktu. Tymczasem gospodarka Chin kwitła, władza w partii została skonsolidowana i zaczęto wprowadzać szereg ambitnych reform. Wszystko to idealnie wpisywało się w plan tzw. „dwóch stuleci” prezydenta Xi Jinpinga. Tak nazwano zbiór podzielonych na dwa etapy celów, kamieni milowych w rozwoju Chin, mający uczynić z kraju światową potęgę, a społeczeństwu dać poziom życia tożsamy z dzisiejszym tzw. „American dream” (nazwany „Chinese Dream”!). Pierwszy etap ma się zakończyć już w 2021 roku (na stulecie Komunistycznej Partii Chin), a drugi dopiero w 2049 roku (na stulecie Chińskiej Republiki Ludowej).
Ku zgrozie Pekinu, amerykańskie wybory prezydenckie wygrał człowiek, zapowiadający radykalne zmiany, o wyraźnie anty-chińskim nastawieniu (co nawet zaznaczył w programie wyborczym). Trump dosłownie chwilę po objęciu urzędu dokonał najpoważniejszego, dyplomatycznego afrontu, jaki był w tych okolicznościach możliwy. Odbył oficjalną rozmowę telefoniczną z prezydent Tajwanu, panią Tsai Ing-wen. Był to pierwszy kontakt na tak wysokim szczeblu między oboma państwami od czasu wymuszonego przez Chiny zerwania stosunków dyplomatycznych między USA a Tajwanem w 1979 roku. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że nowo wybrana prezydent odmówiła stosowania się do tzw. zasady jednych Chin („USA: Donald Trump rozmawiał z prezydent Tajwanu. Policzek dla Chin” – Wyborcza.pl, 3.12.2016). Trump więc nie tylko zamierza, jak zapowiadał, odbudować potencjał militarny Stanów i „uzdrowić” relacje handlowe, ale też odzyskać utracone wpływy, a to z kolei zagraża chińskiej gospodarce i ekspansji na Pacyfiku.
Kolejnym ciosem było tąpnięcie na rynku. Chiny stoją na krawędzi ogromnego krachu gospodarczego i działania Trumpa mogą je wepchnąć w przepaść. Przesterowana gospodarka, której decydenci od lat nie pozwalają na naturalną korektę, stanowi jeden wielki balon spekulacyjny, który musi pęknąć. Dopiero co mieliśmy paniczną wyprzedaż na szanghajskiej i pekińskiej giełdzie, a trzeba jeszcze do tego dodać nieprawdopodobną skalę spekulacji rynku budowlanego. Dosłownie całe miasta powstające jako inwestycja, która nigdy się nie zwróci. Ponieważ ceny nieruchomości rosną nieprzerwanie od 20 lat, wielu obywateli posiada po kilka lub kilkanaście lokali mieszkalnych. W powszechnym odczuciu jest to najbezpieczniejsza lokata kapitału i gwarantowany zysk. W Chinach nie ma kultury najmu mieszkaniowego, toteż zakładany dochód opiera się tylko i wyłącznie na zasadzie „kup tanio, sprzedaj drożej”. W praktyce, ze zbyciem mieszkania są problemy, bo niekończącą się konkurencję dla rynku wtórnego stanowią deweloperzy.
Powstają więc całe dzielnice i miasta duchów, ponieważ nie ma chętnych do zamieszkania w tych betonowych pustyniach („Why a Chinese Real Estate Bubble Could Bring Down the Global Economy” – Fortune, 2.11.2016). Podobna bańka spowodowała światowy kryzys gospodarczy w 2008 roku. Niewielkim pocieszeniem w tym kontekście jest fakt, że chińskie społeczeństwo posiada dużo większą zdolność kredytową, wobec czego prawdopodobnie będzie w stanie spłacać swoje zobowiązania, zupełnie inaczej niż Amerykanie. Mimo wszystko głębokie problemy, zwłaszcza tak ważnej gospodarki, oznacza bankructwo firm i ich kooperantów, spadek wartości waluty, zwolnienia i wstrząsy, które muszą rozejść się po całym świecie. Na ratowanie kursu juana rząd w Pekinie wydał już przeszło 300 mld dolarów. Niewiele to jednak pomogło. Skoro więc wiadomo, że kryzys można tylko opóźnić, ale nie da się go uniknąć, jak decydenci mogliby wynieść z tej kabały swoje głowy? To proste. Nic tak nie łagodzi obywatelskiego wzburzenia i nie konsoliduje społecznego poparcia jak zagrożenie ze strony wspólnego wroga („China sails warships near islands Mattis vowed to defend for Japan” – FoxNews, 6.02.2017). Od przeszło 15 lat chińskie nakłady zbrojeniowe rosną w tempie 10% rocznie (obecnie 1,9% PKB). Z kolei, w 2016 roku wprowadzono głęboką reformę zmian strukturalnych armii. Organizacja, dowództwo, okręgi wojskowe – wszystko to ma przyczynić się do uczynienia z licznej, ale do niedawna przestarzałej armii, nowoczesną i sprawną siłę. Kilka tygodni temu media doniosły o niespodziewanym rozmieszczeniu chińskich systemów rakietowych dalekiego zasięgu przy północno-wschodniej granicy z Rosją („Chińskie pociski „rozmieszczone przy granicy z Rosją”. Kreml: nie wiemy, czy to prawda” – TVN24, 24.01.2017). Niektórzy sugerowali jakoby miało to coś wspólnego z nie najlepszymi relacjami obu państw. Nic bardziej mylnego – kraje te łączy strategiczny sojusz i znakomite osobiste kontakty między prezydentami Jinpingiem a Putinem. Umiejscowienie jednej z groźniejszych broni w chińskim arsenale akurat w prowincji Heilongjiang miało jeden cel. Po pierwsze, jest to dobitny sygnał dla Japonii, która znalazła się w zasięgu owych rakiet by trzymała nerwy na wodzy. Po drugie, ich umiejscowienie niejako w głębi kontynentu, za pasmem rosyjskiej ziemi oznacza, że nie można ich zaatakować, bez naruszania rosyjskiej przestrzeni powietrznej. Mało tego, rosyjskie systemy obrony powietrznej, chcąc nie chcąc, będą tutaj dodatkowym zabezpieczeniem.
Jeśli więc nie teraz, to kiedy? Podobna okazja może się już nie powtórzyć w najbliższych latach i chociaż dowództwo ChALW świetnie zdaje sobie z tego sprawę, decydenci polityczni wolą konfliktu uniknąć. Groźba wojny działa przecież równie dobrze, a nawet lepiej niż sama wojna. Tylko czy to wystarczy? Wszak nastał rok ognistego czerwonego koguta, według wierzeń mający skłaniać do odwagi i pokonywania trudności. Może więc jest to rok w którym nastanie czerwony chiński świt?
Gdyby jednak Chiny wahały się zbyt długo, administracja Trumpa może uczynić wszystko, by je do wojny sprowokować. To kolejne zagrożenie.