Rozdział II: Przeżyć w Europie

 

<<— Powrót do Rozdziału I.

<<— Spis treści.

Rozdział II. Przeżyć w Europie

 

Otaczający nas świat stał się niebezpiecznym miejscem. Zagrożenie terrorystyczne, eskalacja istniejących i rozpoczęcie nowych konfliktów zbrojnych, tarcia wewnątrz Unii Europejskiej i NATO, a także w kontaktach z krajami ościennymi, radykalizacja społeczeństw i widmo recesji gospodarczej. Jak się w tym wszystkim odnaleźć? W co wierzyć? Co jest realnym problemem, a co tylko medialną sensacją? I czy faktycznie Europa stoi nad przepaścią

Odpowiedzi powinna dostarczyć nam rzetelna analiza problemu. Postawmy pytania. Z czym tak naprawdę mamy do czynienia? Gdzie leżą przyczyny tego czy innych kryzysów? Czy w dobie totalnej tabloidyzacji mediów, pauperyzacji wiedzy, mniej lub bardziej celowej dezinformacji panującej w Internecie i telewizji znalezienie prawdy jest w ogóle możliwe? Zostawmy więc wszystko, co opisuje bieżące wydarzenia, narzucając nam konkretną ich interpretację. Sięgnijmy w przeszłość, by spojrzeć na to, co już się stało i co łatwiej jest ocenić. Dlaczego Europa i świat znalazły się w takim, a nie innym położeniu? Pełen obraz uzyskamy dopiero przyglądając się oddzielnie każdemu z poszczególnych elementów europejskiej układanki.

 

Chory człowiek Europy – Niemcy

 

Manifestacja zorganizowana przez AfD – w środku liderka, Frauke Petry.

Z punktu widzenia zwykłej logiki to, co w polityce europejskiej na przełomie lat 2015/2016 zrobiła Republika Federalna Niemiec pod przewodnictwem Angeli Merkel jest zupełnie niezrozumiałe. Pojedynczą, mylną decyzję pani kanclerz („Dlaczego Niemcy zaprosili uchodźców do Europy?” –WP, 10.09.2015) można uznać za katastrofalny błąd, bo wydatnie przyczyniła się do zaostrzenia kryzysu imigracyjnego, z jakim mierzyła się Europa. Ale dalsze uparte brnięcie w tym kierunku było niczym więcej, jak przedziwną, państwową autodestrukcją w imię iluzorycznych wartości wyższych. Co gorsza, Merkel sprowadziła poważne zagrożenie dla stabilności UE i bezpieczeństwa jej obywateli. Niemcy nie tylko podważyły mechanizmy funkcjonowania strefy Schengen (jednego z filarów Unii), ale też tzw. traktat dubliński regulujący sposób przyjmowania uchodźców. A niszczenie fundamentów może doprowadzić do katastrofy nawet najlepszą konstrukcję.

Okazało się, że taktyka kanclerz Angeli Merkel sprowadzała się głównie do pudrowania rzeczywistości a nie rozwiązywania realnych problemów. Wymuszano na innych członkach („60 tys. uchodźców trafi do UE. Ilu do Polski?” – WP, 26.06.2015) przyjmowanie uchodźców, zamiast zadbać o egzekwowanie unijnego prawa i unormowanie ich napływu. Kwaterowano imigrantów gdzie tylko się dało („Kwatery dla uchodźców. Konfiskata prywatnych nieruchomości?” – Deutsche Welle, 28.08.2015), nawet wyrzucając z mieszkań komunalnych dotychczasowych lokatorów („Niemcy: Władze wyrzucają obywateli z mieszkań, by oddać je imigrantom” – Wprost, 1.10.2015). Nie odsyłano tych imigrantów, co do których istniały wątpliwości natury prawnej. Zamiast wyekspediować na przeciążone granice dodatkowych urzędników i funkcjonariuszy, którzy umożliwiliby szybszą weryfikację i przyznawanie statusu uchodźców, wysłano tony jedzenia i ubrań, które były po prostu wyrzucane na pobocze drogi przez obdarowanych („Austria i Niemcy zgadzają się przyjąć uchodźców z Węgier” – TVN24, 4.09.2015). Mówiąc wprost, na problem reagowano zwalczaniem objawów, pomijając przyczyny. Co gorsza, w zdominowanych przez niemiecką optykę organach unijnych (i naprawdę nie jest to żadna teoria spiskowa, wystarczy podać przykład gazociągu NordStream) polityka RFN determinowała politykę całej UE.

A gdzie prawo? Gdzie respektowanie procedur? Najwyraźniej nigdzie, ponieważ przeładowane uchodźcami państwa graniczne nie były w stanie przetworzyć takiej liczby osób, a po wezwaniu kanclerz Merkel do przepuszczenia ich dalej, po prostu porzuciły jakiekolwiek pozory („Szef MSZ Austrii: Niech Grecja zatrzyma imigrantów” – Rzeczpospolita, 3.03.2016). Na całą sytuację nie zareagowała Komisja Europejska, która przecież tak chętnie strzeże praworządności (najwyraźniej fakt ten nie dotyczy RFN). Receptą na ten narastający problem miało być solidarne rozdzielenie kwot uchodźców pomiędzy wszystkie kraje członkowskie UE. Stosowne, zapisane na papierze liczby miały opanować kryzys – nic bardziej mylnego. Przeciw takiemu dictum, burzyły się nie tylko inne kraje europejskie, ale też niemieckie landy.

Ale czy ich sprzeciw może dziwić? Przecież nie zadbano o rzeczy najważniejsze: zabezpieczenie granic, rejestrację przybyłych i odesłanie osób, którym prawo pobytu nie przysługuje. A popełnione błędy bardzo szybko zaczęły się mścić. Dzień po nocy sylwestrowej 2015 roku mediami społecznymi wstrząsnęły doniesienia o masowych gwałtach i napaściach na kobiety w Kolonii, Stuttgarcie i Hamburgu. Łącznie prawie tysiąc ofiar: ponad sześćset w Kolonii, ok. stu czterdziestu w Hamburgu („Już ponad 600 zgłoszeń po napaściach w sylwestra” – TVN24, 10.01.2016). Sprawcami były zorganizowane grupy przybyłych z Afryki i Bliskiego Wschodu młodych mężczyzn. Zdarzenie samo w sobie wysoce bulwersujące. Co gorsze, niemieckie władze przez trzy kolejne dni zmuszały media do milczenia na ten temat („Zero zatrzymanych, „kartel milczenia” w mediach. Burza po atakach na kobiety” – TVN24, 6.01.2016). Nie potwierdzała ich też niemiecka policja, której zresztą zabroniono określać koloru skóry czy pochodzenia sprawców w przyjmowanych zgłoszeniach (Policjanci z Kolonii: „Większość sprawców dopiero co przyjechała do Niemiec” – Deutsche Welle, 7.01.2016). Takie postępowanie było oczywistą negacją faktów i trudno uwierzyć, że mogło mieć miejsce w demokratycznym kraju. A tym bardziej by miało w czymkolwiek pomóc. Oczywiście, jednym z powodów nałożenia cenzury była obawa przed samosądami i zamieszkami na tle etnicznym, ale czemu zapomniano o ochronie ofiar i zapewnieniu porządku publicznego przez służby?

Te nie radziły sobie nie tylko z powodu braku procedur, wewnętrznej cenzury (zgłoszeń gwałtów systemowo nie łączono, traktując je jako indywidualne przypadki, a nie zorganizowaną akcję) ale też niedostosowania kadrowego. Okazało się bowiem, że patrole policji złożone z samych kobiet były napadane przez muzułmanów i wręcz prowokowały zajścia („Niemieccy policjanci atakowani są przez fanatycznych islamskich imigrantów!” – Fronda, 12.10.2015). Nie wspominając już o tym, że do opanowania grupy, liczącej circa tysiąc mężczyzn, nie wystarczy kilkudziesięciu policjantów, jacy zabezpieczali teren sylwestrowej zabawy wokół dworca w Kolonii. Ukoronowaniem tej połamanej logiki był pomysł wydania post factum ulotek („Niemcy: Kolejne kobiety molestowane przez uchodźców. Komiks wychowa mężczyzn?″ – Onet, 13.01.2016) informacyjnych z jednej strony sugerujących europejkom powściągliwość w ubiorze, a z drugiej informujących nowo przybyłych o standardach obowiązujących w europejskim społeczeństwie (np. zakaz napastowania, bicia i poniżania kobiet).

Ulotka informacyjna monachijskiej sieci pływalni Stadtwerke München GmbH.

Tak jakby o przestrzeganiu prawa miała decydować dobra wola danej jednostki, a nie penalizacja czy odstraszający wymiar i nieuchronność kary. Ale nawet abstrahując od aspektów egzekwowania kodeksu karnego, autorzy pomysłu zakładają, że takie zachowania są normą w społeczeństwach muzułmańskich. Sugerują, że poniżanie i napastowanie kobiet, a w rezultacie publiczne, zbiorowe gwałty są sprawą zwykłą i dopuszczalną. Otóż nie są i aż dziw bierze, że można było wpaść na coś tak rasistowskiego. Owszem, zjawisko taharrusz dżama („Taharrusz znaczy molestowanie” – Onet, 1.02.2016) nie jest nowe i pojawiło się w bezpośrednim związku z konserwatyzmem muzułmańskim, który czyni z seksualności temat tabu. Ale jakie by nie były jego źródła, taharrusz jest w krajach arabskich zabroniony. Nie ma więc najmniejszej potrzeby „edukować” młodych arabów w kwestiach dla nich zupełnie oczywistych (przecież to nie są idioci!), tylko zadbać o respektowanie prawa. Równie dobrze można wojującym w Syrii islamistom wręczać książeczki tłumaczące, że w Europie nie obcina się głów albo nie kamienuje. Oni doskonale o tym wiedzą i świadomie występują przeciwko tym zasadom, czego najwyraźniej wielu decydentów europejskich nie potrafi przyjąć do wiadomości.

A takich niezrozumiałych działań było więcej. Na przykład, uchodźców (z braku miejsca) zaczęto kwaterować nie tylko w mieszkaniach komunalnych, ale też na terenie baz wojskowych (20 tys. uchodźców w koszarach Bundeswehry. Rzecznik MON: „Bezpośredni wpływ na ćwiczenia” – Defence24.pl, 22.09.2015). W bezpośrednim sąsiedztwie nadal funkcjonujących instalacji i jednostek. Pokpiono sprawę rejestracji nowo przybyłych, nie tylko umożliwiając napływ bojowników z Syrii, ale też pozwalając na zniknięcie ok. 130 tyś. ludzi, którzy po prostu rozjechali się po Europie (Niemcy „zgubili” 130 tyś. uchodźców. Nie wiadomo, gdzie są, ani co robią – Dziennik, 26.02.2016). Zatrwożona postępującym chaosem Bawaria straszyła jednostronnym zamknięciem granicy z Austrią („Bawaria stawia Merkel ultimatum. Albo porządek na granicach, albo sprawa w Trybunale” – TVP Info, 16.01.2016). Wysłała pod Urząd Kanclerski Merkel autobus z imigrantami, a sam kanclerz tego landu Horst Seehofer udał się z wizytą do prezydenta Rosji Władimira Putina („Premier Bawarii na Kremlu: chcemy działać w miarę możliwości razem z Rosją” – TVP Info, 3.02.2016), gdzie skarżył się na politykę imigracyjną swojego kraju (sic). W tym samym czasie służby niemieckie cudem udaremniły zamachy na dworce kolejowe w Monachium czy Alexanderplatz w Berlinie („Udaremniono zamachy terrorystyczne w Niemczech” – Polsat News, 1.01.2016). To musiało mieć swoje przełożenie na nastroje społeczne. Populistyczna, antyimigrancka partia Alternative für Deutschland zdobyła w marcowych wyborach w 2016 roku do trzech niemieckich Landtagów od 12,4 do 24,2 % głosów, co było sensacyjnym rezultatem („Wybory landowe w Niemczech – osłabienie CDU, wzmocnienie Merkel” – Ośrodek Studiów Wschodnich, 16.03.2016).

Wydaje się, że dopiero to wydarzenie skłoniło władze do zmiany retoryki. Szef Urzędu Ochrony Konstytucji przyznał, że państwo popełniło duży błąd, nie doceniając ISIS, w związku z czym należy liczyć się z realnym zagrożeniem zamachami terrorystycznymi („Niemcy przyznają: Popełniliśmy błąd w ocenie.” – Gazeta.pl 10.04.2016, „Szef niemieckiego wywiadu: Islamiści mają coraz większe wpływy wśród imigrantów” – Wprost, 24.02.2016). Do takiej deklaracji został niejako zmuszony, po tym jak tzw. Daesh wezwał niemieckich muzułmanów do dokonywania zamachów. Kanclerz Merkel, z kolei, zdecydowanie wzięła się za negocjacje z Turcją w sprawie zatrzymania napływu imigrantów. Razem z przewodniczącym Donaldem Tuskiem i szefem Komisji Jeanem Claudem Junckerem robili wszystko, by autokratyczny, turecki prezydent Recep Tayyip Erdoğan zgodził się przyjąć z powrotem uchodźców, których przecież sam do Europy wysyłał („Weszło w życie porozumienie Unii Europejskiej z Turcją w sprawie migrantów” – Polskie Radio, 20.03.2016). No właśnie, porozumienie, jakie zawarto miało charakter tymczasowy i polegało na czterech punktach:

  1. Turcja powstrzyma napływ imigrantów i przyjmie z powrotem każdego, kto dotrze do Grecji. Za każdego zawróconego imigranta Unia Europejska przyjmie jednego syryjskiego uchodźcę z obozów pod turecką opieką, ale nie więcej niż 72 000 osób.
  2. W zamian za to, UE wypłaci Turcji 6 mld euro począwszy od tego roku, aż do kwietnia 2018 roku. W pierwszej fazie negocjacji Turcja miała dostać tylko 3 mld, ale groźbą zerwania rozmów uzyskała podwojenie tej kwoty. Teoretycznie kasa ma pójść na zatrudnienie nowych urzędników i wytworzenie infrastruktury koniecznej do opanowania kryzysu imigracyjnego. Praktycznie nie ma mechanizmów, które skutecznie rozliczą Turcję z wydatków. Równie dobrze zamiast na zakup namiotów prezydent Erdoğan może wydać te pieniądze na nowe czołgi, argumentując, że będą skuteczniejszym narzędziem niż ileś tam brezentowych mieszkadeł.
  3. Unia Europejska zobowiązała się do wprowadzenia bezwizowego ruchu z Turcją do czerwca 2016 roku, jeśli ta spełni 72 warunki formalne (ponoć już spełniła połowę).
  4. Ostatnim punktem, było wymuszenie przez Turcję wznowienia rozmów na temat akcesji kraju do Unii, m.in. przez otwarcie pięciu rozdziałów negocjacyjnych.

Umowa weszła w życie z końcem marca 2016 roku i, faktycznie, z dnia na dzień ograniczyła ona napływ uchodźców do Europy z Turcji. Stało się tak dlatego, że tureckie służby przestały ten proceder umożliwiać. Dzisiaj mamy już całkowitą pewność, że kryzys imigracyjny był podsycany przez tureckie władze, które zastosowały wyjątkowo perfidny szantaż wobec Unii. Zresztą, miesiąc po podpisaniu umowy Turcja postawiła kolejne żądania („Turkey’s Erdogan „taunted EU leaders” over migrant deal” – Telegraph, 8.02.2016). Krytycy nie zostawili na Merkel suchej nitki („European Leaders Face Criticism For Refugee Deal With Turkey” – PBS, 19.04.2016). Wyrzucenie kilku miliardów w błoto i sprzeniewierzenie się wartościom unijnym w imię znikomych korzyści, to za wiele, nawet dla bardzo tolerancyjnej do tej chwili prasy. Nie tylko zgodzono się na dalsze negocjacje z krajem okupującym terytorium innego członka UE (Cypr), dokonującym eksterminacji ludności cywilnej na swoim terytorium (południowo-wschodnie prowincje zamieszkane przez Kurdów), jawnie zwalczającym wolną prasę i opozycję (kilkuset aresztowanych, cenzura mediów i Internetu), ale też otwarto drogę do zniesienia ruchu wizowego!

Turcja stała się na tyle bezczelna w swoich roszczeniach, że zażądała ukarania niemieckiego satyryka Jana Boehmermanna za program w niemieckiej telewizji, w którym ten naigrawał się z prezydenta Erdoğana. Mało tego, władze niemieckie przychyliły się do tego wniosku i wyraziły zgodę na ściganie komika przez prokuraturę („Niemiecki satyryk będzie ukarany za żart z prezydenta Turcji” – Polska The Times, 15.04.2016).

Quo vadis Republiko Federalna Niemiec? Czym spowodowane było to z uporem forsowane szaleństwo, które prowadziło do rozpadu Unii Europejskiej? Czy to jakaś ukryta niemiecka ideologia, która ze zbrodni narodowego socjalizmu kazała im przejść w fanatyczny pacyfizm – wręcz „pacyszyzm”? Kolejne wynaturzenie?

Jakby nie było, taka polityka musiała doprowadzić do jeszcze większego chaosu. W ujęciu wewnętrznym, zagrożeni obywatele nie wierzący w instytucje państwowe zaczynają brać sprawy w swoje ręce (tylko w 2015 roku doszło do 92 podpaleń ośrodków dla uchodźców, rok wcześniej do sześciu – WP), a nastroje ulegną dalszej radykalizacji. Do władzy zaczną dochodzić partie skrajne (wynik AfD, ale też możliwe rosnące zainteresowanie neonazistowską NPD). Poczucie zagrożenia i prześladowanie ludności uchodźczej ułatwią pracę islamskim rekruterom. Zwiększy się przyzwolenie na działalność terrorystyczną w środowiskach muzułmańskich, przez co przygotowanie zamachów stanie się łatwiejsze. Udane zamachy doprowadzą do wybuchu społecznego niezadowolenia, a jeśli połączymy niemiecki ideologiczny fanatyzm z islamskim fundamentalizmem, trzeba liczyć się z perspektywą (choć dzisiaj może to brzmieć niewiarygodnie) pogromów ludności napływowej. W skali europejskiej, postawa Niemiec może doprowadzić do rozpadu strefy Schengen (kontrole granic wprowadziły np. Dania, Austria i Francja), a w kontekście wystąpienia z niej Wielkiej Brytanii – rozbicia solidarności i w rezultacie destabilizacji całego kontynentu.

Unia podzielona to Unia słaba. Dla nas, mieszkańców Europy Środkowej, prawdopodobny stał się konflikt z Federacją Rosyjską, a więc regularna wojna na wzór tej na Ukrainie. Oczywiście, wspólnota to nie tylko Niemcy, ale jako hegemon, który na swoją pozycję pracował przez dziesięciolecia, ma wciąż głos decydujący. A chętnych do przejęcia przywództwa nie widać.

Belgia okazała się państwem niewydolnym (o czym zaraz), Wielka Brytania zrobiła „Brexit”, a skupiona na sobie Francja zamienia się dość szybko w zamknięte państwo policyjne (w obliczu ciągle przedłużanego stanu wyjątkowego). Ratunkiem i jedynym rozwiązaniem jest solidarność ojczyzn, czyli równoprawnych partnerów, o czym mówiło się od lat. Niestety, przez całe lata projekt ten był blokowany przez sojusz Francji i Niemiec. A dzisiaj na zmiany może już być za późno. Wystarczy spojrzeć na Austrię, gdzie wybory prezydenckie nieomal wygrał polityk postnazistowkiej partii FPÖ (tej samej ,którą niegdyś prowadził Jörg Haider). Czy takiej przyszłości chcą też Niemcy?

 

 

 

 

Państwo teoretyczne – Belgia

Kwiaty składane po zamachach – Bruksela jest piękna, głosi napis. 2016.

„Ch.., dupa i kamieni kupa.” – ten barwny cytat z niesławnej, restauracyjnej rozmowy ministra Bartłomieja Sienkiewicza o Polsce, najlepiej podsumowałby raczej kondycję belgijskiej państwowości. Nie chodzi nawet o zabawne zdarzenie z grudnia 2015 roku, kiedy to znudzeni stanem wyjątkowym belgijscy wojskowi urządzili sobie orgię z brukselskimi policjantkami w jednym z tamtejszych komisariatów („Urządzili orgię zamiast polować na terrorystów? Skandal w brukselskiej policji”  – TVP Info, 30.12.2015). Sprawy w Belgii mają się znacznie gorzej z powodu zapaści systemowej.

Kraj ten w ostatnich latach nie tylko stał się centrum integracji europejskiej, ale też europejskiego dżihadu, dając schronienie najbardziej radykalnym islamistom. Znakomicie opisuje to nieoceniony dr Wojciech Szewko, w swoim artykule „Wilajat Belgia” (wilajat – to jednostka podziału administracyjnego w krajach arabskich, coś jak województwo), który gorąco polecam wszystkim chcącym sprawdzić szczegóły i prześledzić nitki powiązań. W mojej publikacji, z konieczności temat potraktuję skrótowo.

Belgia stanowi zaplecze europejskiego dżihadu, nieprzerwanie od kilkunastu lat. Radykałowie indoktrynują, szkolą i finansują kolejne zastępy terrorystów, a władze nie potrafią temu zapobiec.

List gończy za Abdeslamem Salahem. Źródło: Police Nationale.

Dnia 22 marca 2016 roku doszło w Brukseli do zamachów, w których zginęło 35 osób, a kilkaset zostało rannych. Ataku dokonały osoby bezpośrednio powiązane z tymi, które w listopadzie 2015 roku mordowały ludzi w Paryżu. Służby belgijskie były informowane o takim zagrożeniu m.in. przez wywiad hiszpański i turecki, a same miały wszelkie podstawy ku temu, by tym wydarzeniom zapobiec. Nie zrobiły tego, a oto dlaczego.

Po długich poszukiwaniach, w piątek 18 marca 2016 roku aresztowano zamachowca z Paryża – Salaha Abdeslama. Nastąpiło to w mieszkaniu, w brukselskiej dzielnicy Molenbeek (mateczniku islamistów). Zresztą niedaleko jego rodzinnego domu. Zatrzymania można było dokonać już kilka miesięcy wcześniej, ale belgijskie prawo nie pozwalało policji przeprowadzać przeszukań w godzinach między 22 a 6 rano, przez co zamachowiec mógł w nocy spokojnie spać w lokalu, a w dzień ukrywać się choćby na ulicach gęsto zaludnionej dzielnicy („Wiedzieli, gdzie jest, ale czekali do rana. Jak nie zatrzymano terrorysty nr 1” – TVN24, 21.12.2015).

A tam gdzie prawo nie stanowiło przeszkody, zawiodła administracja i funkcjonariusze. Uciekający z Paryża terrorysta był trzykrotnie zatrzymywany przez policję ale nie rozpoznano w nim poszukiwanego. Jeszcze pod koniec listopada 2015 roku, policja z miasta Mechelen, złożyła raport o możliwej kryjówce Abdeslama w mieszkaniu jego stryja. W tym samym, w którym zatrzymano go pięć miesięcy później.(„Po zamachu bombowym w Brukseli. Nieporadność policji, wpadki i pech” – Deutsche Welle, 30.03.2016). Z niewiadomych przyczyn dokument nie trafił na biurko brukselskich śledczych.

Podczas aresztowania Salaha Abdeslama część antyterrorystów i policjantów zajęta była mierzeniem z broni długiej do okien okolicznych domów. A to dlatego, że w zdominowanej przez muzułmanów dzielnicy obawiano się prób odbicia i ataków (zresztą w stronę policjantów leciały nie tylko wyzwiska, ale i butelki). Zajęci czym innym funkcjonariusze nie zauważyli tego, co uchwycone zostało przez kamery telewizyjnej. Nikt z licznie zgromadzonych antyterrorystów i policjantów nie zwrócił uwagi, jak z nogawki rannego aresztanta wypada złożony na pół plik kartek, który odbija się od chodnika i kończy na jezdni przy krawężniku. Plik nie został zabrany aż do odjazdu służb, a później oczywiście zaginął.

  Trzy klatki filmu. Widzimy wypadającą z nogawki Abdeslama kartkę papieru.

Aresztowany, mimo że był najbardziej poszukiwanym terrorystą w Europie, przez cały dzień nie został przesłuchany. Kiedy w końcu to zrobiono, wywiad trwał zaledwie godzinę i nie ponowiono go w następnych dniach (Terrorysty nie przesłuchiwano, bo „był zmęczony”? „Zdumiewające” – TVN24, 29.03.2016). W mieszkaniu zatrzymano jeszcze jednego islamistę oraz znaleziono dowody na obecność trzeciego (na niego zawarta była umowa najmu). W poniedziałkowy poranek 21 marca, chcąca się pochwalić policja lekkomyślnie ujawniła, że zidentyfikowała trzeciego lokatora po odciskach palców i że prawdopodobnie jest on w posiadaniu materiałów wybuchowych. Dodano też, że Abdeslam zamierza współpracować z organami ścigania. Terroryści, w obawie przed aresztowaniem, zdecydowali się na natychmiastowe przeprowadzenie zamachów. W rezultacie, 22 marca bomby eksplodowały na lotnisku Zaventem oraz na stacji metra Malbeek.

Drugiego zamachu można było jeszcze uniknąć, ponieważ na wieść o zdarzeniach na lotnisku, władze natychmiast zarządziły zamknięcie i ewakuację metra. Tyle tylko, że informacja ta nie dotarła do firmy zarządzającej koleją podziemną. Mniej więcej po 20 minutach zamachowiec wysadził się na stacji. Gdyby natychmiast ewakuowano perony i zatrzymano pociągi, ofiar byłoby z pewnością mniej („Zamachu w brukselskim metrze można było uniknąć” – Interia, 13.05.2016).

Większość zatrzymanych i sprawców była już znana policji. Część z nich została niedawno deportowana, część w przeszłości odsiadywała wyroki za działalność terrorystyczną (więcej o tym w rozdziale I). Dla przykładu, Ibrahim Bakraoui (jeden ze sprawców) został warunkowo zwolniony z więzienia pod koniec 2014 roku. Został skazany za strzelanie do policjanta z broni maszynowej. Natychmiast po zwolnieniu wyjechał do Turcji, gdzie próbował przedostać się do Syrii. Tureckie służby przechwyciły go na granicy i, z wilczym biletem za próbę dołączenia do ISIS, odesłały do Holandii. Tam jednak nie figurował w spisie osób poszukiwanych, a nikomu nie chciało się dociekać powodu deportacji, więc go po prostu zwolniono. Facet wrócił do Belgii, a z powodu otwartych granic żadna lokalna służba o tym nie wiedziała („Wyciekł wewnętrzny raport belgijskiej policji” – WP, 30.04.2016).

Listę niekompetencji, przeszkód prawnych i administracyjnych można by mnożyć jeszcze długo i trochę szkoda mi na to miejsca. Pora więc, na przytoczenie kilku ostatnich faktów i zamknięcie wątku. Nie zauważyłem, by mówiono o tym w mediach, ale wskutek prowadzonej od kilku lat redukcji, Belgia praktycznie pozbawiła się armii. Ta, liczy ogółem 30 174 żołnierzy (stan na kwiecień 2016), z czego tylko 12000 służy w wojskach lądowych. Siły lądowe zaś nie posiadają w czynnej służbie ani jednego czołgu czy sprzętu ciężkiego, z wyjątkiem ok. 200 wozów opancerzonych, nadających się do walki w mieście. Podobnie lekko uzbrojona jest piechota. Gdyby więc, zakładając zupełnie hipotetycznie, doszło do zbrojnego wystąpienia grup dżihadystów (dajmy na to nie dziesięciu jak w Paryżu, ale stu), do których to dołączyłby rozentuzjazmowany tłum, Belgia absolutnie nie byłaby w stanie temu przeciwdziałać. Po prostu nie posiada żadnych narzędzi, pozwalających na uporanie się z taką sytuacją. Ba, nie poradziłaby sobie nawet z masowymi zamieszkami na tle religijnym lub rasowym (vide Francja).

To znaczy, gdyby jeszcze wtedy istniała jakakolwiek państwowość, bo pamiętajmy, że to w tym kraju przez półtora roku nie było rządu (kryzys ten odbił się szerokim echem jako niespotykany w demokratycznym świecie). Dwa nienawidzące się regiony dążą do powołania niezależnych bytów państwowych (Waloński i Flamandzki), a Bruksela najchętniej stałaby się samodzielnym terytorium. W centrum tego wszystkiego tkwią instytucje unijne, które bardzo możliwe, staną się kolejnym celem ataków („Terrorysta z Brukseli pracował na terenie Parlamentu Europejskiego” – Polskie Radio 6.04.2016, „Kierowcy europosłów wozili ze sobą materiały propagandowe IS” – Gazeta 17.04.2016). Kto je obroni?

To nie wszystkie zagrożenia. Są jeszcze reaktory atomowe, którymi interesują się terroryści. W mieszkaniu jednego z zatrzymanych znaleziono nagranie z kamery zamontowanej w miejscu zamieszkania dyrektora belgijskiej elektrowni atomowej („10 godzin taśm. Oskarżony o terroryzm nagrywał dyrektora elektrowni atomowej” – TVN24, 18.02.2016).

Doel4 – elektrownia atomowa, Belgia.

A wcześniej, niedługo po brukselskich zamachach, anulowano karty dostępu kilkunastu pracowników elektrowni. Powodem było znalezienie ciała jednego z ochroniarzy obiektu z raną postrzałową głowy („Belgijskie media: zamordowany ochroniarz elektrowni atomowej” – WP, 26.03.2016). Jego przepustka zniknęła. W tym kontekście mało optymistycznie brzmią doniesienia prasowe o rozdaniu tabletek z jodem kilku milionom obywateli („Holandia i Belgia szykują się na wypadek katastrofy nuklearnej” – TVN24, 29.04.2016).

Jak więc tak nieudolnie działające państwo może poradzić sobie ze zdobywającym coraz większą popularność muzułmańskim fundamentalizmem? Jak zamknie radykalne meczety i aresztuje nawołujących do dżihadu propagandzistów? A co jeśli Molenbeek zechce się zbuntować? Kto powstrzyma zamachy? Na razie z pomocą przychodzą służby innych krajów, w tym Amerykanie, ale co w sytuacji, kiedy ich uwaga zostanie przekierowana gdzie indziej? Kto wtedy ocali Belgów? Odpowiedź może być tylko jedna – nikt.

 

 

Mit niezwyciężonych Stanów Zjednoczonych

 

Pierwszy dzień prezydenta Barracka Obamy na urzędzie.

Sympatie polityczne mogą być różne, ale niezależnie od nich chyba nikt nie neguje faktu, że w wymiarze geopolitycznym, spoiwem świata, tzw. Zachodu, są Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Przyzwyczailiśmy się myśleć o tym kraju jak o niezachwianej i wiecznej potędze, wielkim bracie, który zawsze gotów jest ochronić swoich sojuszników i ukarać wrogów. Wiele z tego myślenia zawdzięczamy zresztą Hollywood, burgerom i Coca-Coli, słowem świadomej propagandzie nazywanej „eksportem demokracji”. Niemniej, jako Polacy, mamy kilka prawdziwych powodów, by tak myśleć, żeby przypomnieć chociaż prezydenta Woodrowa Wilsona i jego 13 punkt planu pokojowego albo Ronalda Reagana i pomoc dla Solidarności. Jednak żadne, nawet najwspanialsze imperium nie trwa wiecznie. A w USA właśnie nadchodzi przesilenie.

By zrozumieć to co w tej chwili dzieje się Stanach, trzeba cofnąć się kilka lat wstecz. Wydarzenia ostatniej dekady, w tym wywołany przez nadmierne zadłużenie obywateli kryzys gospodarczy, bezrobocie i wieloletnie wojny ekspedycyjne (które nie przyniosły oczekiwanych rezultatów), odcisnęły swoje piętno na społeczeństwie amerykańskim. Gdy załamał się rynek nieruchomości, a rząd federalny zamiast wsadzić prezesów banków do więzienia, dał im złote spadochrony wykupując nagromadzone długi, coś się zmieniło („The Big Bank Bailout” – Forbes, 14.07.2015).

Setki tysięcy ludzi poszło na bruk, a banki, które w pogoni za zyskiem, z pełną premedytacją doprowadziły do światowego kryzysu, zamiast kary, otrzymały nagrodę i ocalenie. Amerykański sen, oparty na praktycznie niczym nieograniczonym kapitalizmie, zaczął tracić swój powab. Zwłaszcza, że socjalistycznie nastawiony prezydent Barrack Obama rozbudził w wyborcach nadzieję na zmianę. Rozbudował i upowszechnił państwowy system opieki zdrowotnej, wydłużył czas obowiązywania zasiłków dla bezrobotnych, podniósł kwotę wolną od podatku. Lobbował też skutecznie na rzecz podniesienia płacy minimalnej. Mimo to, wielu Amerykanom było bardzo ciężko. Przecież ich dobrobyt opierał się w głównej mierze na kredytowaniu wszystkiego – od żelazka, przez rowery, samochody, edukację, na mieszkaniach kończąc. Ten świat i marzenia z nim związane skończył się razem z pęknięciem bańki kredytowej. Zostało więc życie w przyczepach i bony do WalMartu dodawane do skromnych tygodniowych pensji.

Masowe protesty uliczne z lat 2008-2009 zrodziły ruch społeczny oburzonych obywateli, kwestionujących dotychczasowy porządek rzeczy. Początkowo luźny, z czasem stał się zalążkiem różnych inicjatyw obywatelskich, w tym nowej siły politycznej, tzw. Tea Party (od „herbatki bostońskiej”).

 

Protest Tea Party pod Kapitolem, rok 2009.

Niezaznajomionym z tematem tłumaczę. W USA istnieją tylko dwie partie, republikanie i demokraci. Poza nimi nie było żadnej liczącej się siły. Ten dualizm to nie tylko wina prawa wyborczego (w gruncie rzeczy skomplikowanego i zróżnicowanego przez stanową legislaturę), ale też mentalności wyborców, do tej pory stroniących od nowości.

Tymczasem Tea Party wprowadziła do Kongresu swoich reprezentantów, co było prawdziwą sensacją, nawet jeśli dokonała tego za pośrednictwem partii republikańskiej. Sama forma wprowadzenia swoich ludzi do Kongresu ma mniej istotne znaczenie, ponieważ w wielu stanach trzeba mieć partyjną afiliację, by kandydować. Poza tym, światopoglądowo, herbaciarze byli bliżsi republikanom niż demokratom.

Ruch ten naruszył scenę polityczną i pozwolił Amerykanom uwierzyć, że jej przebudowanie jest możliwe. To samo oburzenie i wiara, ale nakierowane już zdecydowanie bardziej liberalnie, pozwoliły wygrać wybory w 2009 roku i objąć urząd prezydenta Barrackowi Obamie. Człowiekowi całkowicie spoza istniejącego układu. W dodatku czarnoskóremu, co miało przecież wymiar symboliczny w kraju, który jako jeden z ostatnich zniósł segregację rasową. Niemniej, jego reelekcja na drugą kadencję to już zasługa polityki socjalnej, o której pisałem wcześniej i kompletnej przebudowy relacji państwo-społeczeństwo. Dla nas wprowadzenie uprawnienia takiego jak ubezpieczenie zdrowotne na czas zmiany lub odejścia z pracy, może wydawać się oczywiste, ale USA to kraj gdzie nadal nie ma płatnego urlopu macierzyńskiego (sic!). Można więc drwić, ale trudno się dziwić, że rozognieni takim „rozdawnictwem” konserwatywni republikanie nazywali Obamę komunistą.

W przeciwieństwie do jego poprzednika, podniósł też rękę na samowolę banków i próbował ograniczyć skalę zjawiska tzw. bailoutu, a to musiało się podobać. Amerykanie uwierzyli w zmianę („Yes we can!” – mówił slogan z wyborów prezydenckich w 2008 roku).

Barrack Obama rozpoczął też zupełną reorganizację polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Zmęczone wojnami społeczeństwo i pusta kasa państwa, a do tego głęboki kryzys gospodarczy wymagały pilnych zmian w sposobie jej prowadzenia. Poza tym, wydawało się, że misja walki z terroryzmem jest już skończona i świat może na powrót stać się miłym i sympatycznym miejscem. Otrzymana „na zachętę” pokojowa nagroda Nobla, ale też serdeczne usposobienie prezydenta i dzieciństwo spędzone w wielokulturowym środowisku zdeterminowały jego sposób postrzegania świata. Prezydent święcie wierzył, że najlepszą drogą do pokoju jest dialog i możliwie partnerskie relacje ze wszystkimi. Siła prowadzi zaś tylko do przemocy i nieszczęścia. Szlachetne, ale naiwne, nieprzystające do dzisiejszych czasów podejście, nad czym można tylko ubolewać.

To dlatego zignorował pierwsze symptomy budzącego się rosyjskiego neoimperializmu. W dobrej wierze negocjował traktaty rozbrojeniowe („Obama w Rosji” – Polityka/Tygodnik FORUM, 10.07.2009), przy okazji porzucając koncepcję tarczy antyrakietowej (ku naszemu przerażeniu), choć jeszcze nie ucichły echa wojny gruzińsko-rosyjskiej z 2008 roku. Zakończył misję wojskową w Iraku i zredukował tą w Afganistanie, jednocześnie popierając Arabską Wiosnę Ludów. Próbował zacieśnić relację z Chinami (kosztem Tajwanu), zmieniając punkt ciężkości polityki zagranicznej z Europy na Azję (o czym nieco później). Rozpoczął rozmowy z Iranem i Kubą, doprowadzając do zniesienia embargo i wznowienia stosunków dyplomatycznych z tymi krajami („Zniesienie sankcji na Iran daje ogromne możliwości. Teheran jest otwarty dla inwestorów” – GP, 20.07.2015). Stany Zjednoczone ze światowego policjanta, stały się sympatycznym wujkiem, który choć potężnej postury, zawsze stara się łagodzić spory dobrym słowem. Zapomniał tylko, że aby budzić respekt, należy czasem komuś przyłożyć. Udowodnił tym samym, jak małe ma pojęcie o polityce zagranicznej i jak bardzo dał się zwieść makiawelizmowi innych.

Historia bardzo szybko zweryfikowała prezydencki idealizm. Arabska Wiosna okazała się tragedią, destabilizująca cały region. Rewolucje wybuchały jedna po drugiej, nierzadko przeradzając się w krwawe wojny domowe („Jesień Arabskiej Wiosny” – Polska Zbrojna, 1.12.2015). Te z kolei, stały się pożywką dla ruchów islamistycznych. Wkrótce z marzeń o demokracji pozostał jedynie popiół oraz tysiące ofiar. Finansowana przez USA „demokratyczna opozycja” w Syrii okazała się złożona z islamskich fundamentalistów, którzy wyposażeni w amerykański sprzęt całymi batalionami przechodzili na stronę ISIS i Al-Ka`idy („Amerykanie ich wyszkolili i dali sprzęt. Wrócili do Syrii, dołączyli do Al-Kaidy” – TVN24 26.09.2015, „Syria: gdzie zniknęła powstańcza armia?” – Rzeczpospolita 18.12.2013). Pozbawiony amerykańskiego dozoru Irak począł momentalnie chwiać się w posadach. A kiedy czarne hordy kalifatu wkroczyły od północy, szkolone latami (także przez Polaków) irackie wojsko po prostu uciekło, pozostawiając za sobą nowoczesny amerykański sprzęt (np: czołgi M1A1 Abrams – „2300 pojazdów Humvee w rękach ISIS” – Defence24, 3.06.2015).

Prezydent obserwuje operację wojskową wymierzoną w ibn Ladina, 2011 rok.

Prawdziwym szokiem, okazała się dopiero rosyjska aneksja Krymu. Obama długo nie mógł zdecydować się na jakiekolwiek stanowcze działanie ponad ograniczone i powolne nakładanie coraz to nowych sankcji gospodarczych. W końcu tyle razy spotykał się z Miedwiediewem i Putinem, a tu taki numer mu wykręcili. Miękka odpowiedź USA na rosyjską agresję nie uszła uwadze innych przywódców i była bardzo pilnie analizowana. Odczytano ją jako słabość i niepowtarzalną okazję do działania. Długoletni amerykański sojusznik-Arabia Saudyjska-zaczął niemal całkowicie jawnie wspierać syryjskich dżihadystów („Mamy dowody na to, że Saudowie wspierają Państwo Islamskie” – Defence24, 2.06.2015). Dogadał się w tym zresztą z Turcją („Turcja wspiera Państwo Islamskie? Poważne oskarżenia pod adresem prezydenta Erdogana” – Dziennik, 6.12.2015), która jest członkiem NATO.

To, z kolei, spowodowało, że Rosja rozpoczęła w Syrii interwencję wojskową, a przy okazji odmroziła jeszcze wojnę armeńsko-azerską i omal nie wywoła wojny z Turcją. Okazało się, że podobnie w poważaniu dobre relacje z USA mają Chińczycy, którzy zbudowali sobie bazy wojskowe na wyspach Morza Południowochińskiego. Faktycznie, dosłownie usypali wyspy na rafach koralowych („Pekin buduje sztuczne wyspy na Morzu Południowochiński” – Onet, 2.03.2015). Wyjątkowo agresywna stała się Korea Północna, doprowadzając nawet do regularnej wymiany ognia artyleryjskiego ze swoim południowym sąsiadem i, zakazanych przez ONZ, prób atomowych. Słowem, tłumione od dawna ambicje satrapów eksplodowały ze zdwojoną siłą. Skutki tej nieprzemyślanej polityki były widoczne dla wszystkich, także dla amerykańskich obywateli. O ile jeszcze entuzjazm po likwidacji Usamy ibn Ladina w 2011 roku pozwolił na uciszenie krytyki, o tyle fala imigrantów zalewająca Europę, z równoczesnym nasileniem się liczby i intensywności zamachów terrorystycznych oraz osłabieniem pozycji międzynarodowej, ostudziła nawet największych zwolenników prezydenckiej geopolityki. Ale to już Barrackowi Obamie nie mogło zaszkodzić, ponieważ właśnie zbliżał się koniec jego drugiej i ostatniej kadencji. Tu dochodzimy do zasadniczego problemu.

Stany Zjednoczone w ciągu poprzednich ośmiu lat wyraźnie straciły kontrolę nad tym, co dzieje się w polityce międzynarodowej. Poza postawą prezydenta Obamy, przyczyną było też znaczące zredukowanie obecności militarnej w świecie. Czy komuś się to podoba czy nie, USA były światowym policjantem i mniej lub bardziej udanie moderowały przez to geopolitykę. Pozbawiając się tego statusu, ośmieliły trzymanych dotąd w ryzach lokalnych hegemonów. Pierwsza skorzystała na tym marząca o powrocie Związku Sowieckiego Rosja. Wprowadziła przy tym nowy wymiar konfliktu, tzw. wojnę hybrydową. Ale widzimy też innych pretendentów do władzy praktycznie w każdym zakątku globu, ponieważ raz naruszony porządek rzeczy musi prowadzić do głębokich przeobrażeń.

Donald Trump przemawia do wyborców w New Hampshire, lipiec 2015.

I to właśnie w tym momencie trafił się ktoś taki jak kandydat na prezydenta Donald Trump. Butny, pewny siebie miliarder. Typ bezpośredniego i uśmiechniętego człowieka sukcesu, którego tak uwielbiają Amerykanie. To nic, że Trump zarobił swoje miliony właśnie na tym, co doprowadziło Amerykanów do ruiny – eksploatowaniu pracowników („We Googled 'Trump Polish workers.’ Here’s what we found” – Politifact, 25.02.2016), bańce na rynku nieruchomości i spekulacjach banków. To nic, że jego polityczna interesowność pozwalała mu od lat wspierać raz demokratów, a raz republikanów. Być może to właśnie pragmatyzm, pozwolił uwierzyć, że facet nie jest częścią establishmentu. Zwłaszcza, że populistyczne hasła, jakie głosił, były dokładnie tym co Amerykanie chcieli usłyszeć. Powiedział np. że wyrzuci wszystkich nielegalnych imigrantów z kraju (czyli ok. 11 mln ludzi) i zbuduje na granicy z Meksykiem mur, za który kraj ten jeszcze zapłaci („Donald Trump: Jeśli zastąpię Baracka Obamę, deportuję wszystkich nielegalnych imigrantów” – DP24, 16.08.2016). Jego niewyparzony język bardzo szybko zdobył mu wrogów zarówno po stronie republikanów (o których nominację walczył), jak i demokratów. Trump pozostał jednak niewzruszony. Na groźbę wykluczenia go z prawa do nominacji oświadczył, że i tak wystartuje, tylko jako kandydat niezależny. Sam sfinansował swoją kampanię, wobec czego nikomu nie musiał robić uprzejmości. Zwymyślał dziennikarkę od nieuków (Kathy Tur, NBC) w programie na żywo (zresztą miał rację). Dowalił słownie republikańskiej szarej eminencji Johnowi McCainowi i powiedział, że zmiecie Hillary Clinton w wyborach.

Do nas przebiły się tylko największe ekstrawagancje Trumpa albo populistyczne (czasem wzajemnie się wykluczające) hasła. Jednak każdy, kto poświęci chwilę na obejrzenie przeprowadzonych z nim wywiadów lub kilku z licznych debat prawyborczych, musi przyznać, że facet jest sprawnym retorem. To właśnie ta bezczelność, brak liczenia się ze słowami i swoboda zapewniona samofinansowaniem pozwalała mu zagonić przeciwników do kąta. Już w kwietniu 2016 roku Trump miał praktycznie zapewnioną wystarczającą liczbę głosów delegatów, by otrzymać nominację. A z powodu Tea Party, czyli głosów oburzonych, bardzo realną szansę na pokonanie Hillary Clinton w wyborach prezydenckich. Dlaczego? Dlatego, że Amerykanie chcieli zmiany i pogrążenia establishmentu, a to właśnie Clinton go uosabiała w tym starciu. Takie radykalne tendencje widoczne są zresztą także w innych krajach demokratycznych.

Dla nas to była niedobra wiadomość. Wbrew pozorom, nie chodzi nawet o to, że na ile można stwierdzić z wypowiedzi, Donald Trump miał blade pojęcie o polityce międzynarodowej. Chodzi raczej o jego pragmatyzm i fakt, że powróci do amerykańskiego izolacjonizmu. Pragmatyzm oznacza zgodę na nowy podział wpływów w świecie, między najsilniejszych graczy. Czy Trump pójdzie na wojnę za Litwę, Polskę albo Ukrainę? Wygląda na to, że postawi na handel i bezpowrotnie skończy z erą amerykańskiej polityczno-militarnej hegemonii w świecie („Superwtorek w USA. Niepokojąca deklaracja Trumpa ws. współpracy z Putinem” – Onet, 2.03.2016). Co prawda, straszył Rosjan, że gdyby to on był prezydentem i rosyjskie samoloty latały sobie nad amerykańskimi okrętami, kazałby je strącić. Ale nie łudźmy się. Gdyby to on decydował, Rosjanie w żadnym razie nie dopuszczaliby się takich prowokacji, wiedząc, że z Trumpem bez problemu znajdą porozumienie. Obamę prowokowali w poczuciu, że im nie odpowie. To tylko gra pozorów (w której są mistrzami).

Trudno powiedzieć, jak taki rozwój wypadków przetrwa NATO, jeden z trzech filarów naszego bezpieczeństwa (drugi to UE, trzeci – własna armia). Wreszcie, czy przy tak silnej polaryzacji jaka powstała w wyborach Trump-Clinton i przy późniejszych działaniach np. polegających na wyrzuceniu imigrantów, nie dojdzie w USA do silnego wewnętrznego konfliktu, takiego, który sparaliżuje kraj na arenie międzynarodowej. Może nie druga wojna domowa, ale konflikt polityczny, który zablokuje decyzyjność władz centralnych. Przecież już podczas wieców wyborczych Trumpa dochodziło niemal do zamieszek („USA: Zamieszki na wiecu Donalda Trumpa w Costa Mesa.” – Polska The Times, 29.04.2016). Rzecz od lat niespotykana, a temperaturę jeszcze podkręcają media. Do tego dołóżmy jeszcze wszczęte na chwilę przed wyborami postępowanie FBI przeciwko Hillary Clinton albo ingerencję rosyjskich służb (za co Barrack Obama zdążył nałożyć na Rosję nowe sankcje). A wtedy Stany pokonają się same. Wystarczy przywołać przykład obecnego konfliktu o Trybunał Konstytucyjny w Polsce między władzą a opozycją, by zrozumieć, jak cienka jest linia między stabilizacja a anarchią. Nomen omen, w Kongresie trwał bardzo podobny spór o nominację na sędziego Sądu Najwyższego („USA: Republikańscy senatorowie chcą zablokować wybór nowego sędziego Sądu Najwyższego” – RP, 24.02.2016). Prezydent Obama chciał mianować swojego sędziego, a opozycja parlamentarna wzywała go, by tego nie robił na chwilę przed końcem kadencji (sędziowie pełnią funkcję dożywotnio). Ostatecznie nowego sędziego mianował zwycięzca wyborów prezydenckich.

Co by się nie działo, prędzej czy później USA w końcu określą swoją nową tożsamość. Pytanie brzmi natomiast, co w tym czasie zrobi świat? Co zrobimy my? O możliwości wyboru Trumpa mówili wcześniej niektórzy eksperci i (nieliczni) dziennikarze. Fakt, była to mniejszość, wyśmiewana przez mainstream, ale kto chciał dojść do prawdy i poznać świat ten miał ku temu wszelkie narzędzia.

Protestujący zwolennicy i przeciwnicy Trumpa.

Ku zaskoczenia wielu, Donald J. Trump został prezydentem USA i jednym z najpotężniejszych ludzi na planecie. Warto w tym miejscu zaapelować, by ani teraz, ani w przyszłości nie ulegać pokusie czarno-białego myślenia, licząc na jego wcześniejsze odwołanie czy bliżej nieokreślone zniknięcie ze sceny politycznej. Zresztą dzisiaj chodzi o tego nieokrzesanego blondyna ale w przyszłości może to być zupełnie kto inny (także w naszym kraju).

Stary porządek rzeczy właśnie się wali i nie ma powrotu do przeszłości. Teraz pozostaje tylko cierpliwa i metodyczna analiza poczynań nowego prezydenta. Na razie wystarczy powiedzieć, że w pierwszych dniach swojej prezydentury jedynie utwierdził mnie w sceptycyzmie. Nie chodzi o jego niewyparzony język, brak obycia, oskarżenia o rasizm, szowinizm itp. Z punktu widzenia geopolityki, a o niej piszę, to czy Trump kulturalnie poczeka na swoją wysiadającą z samochodu żonę, czy też wysforuje się na przód, popełniając faux pais nie ma żadnego znaczenia. Dlatego przywary jego charakteru pominę. Chodzi o zupełnie co innego.

Nowy prezydent bardzo szybko zaczął realizować swoje obietnice wyborcze, nawet te najbardziej populistyczne. Dla USA to dobrze i źle równocześnie, co najlepiej pokazało zachowanie amerykańskich indeksów giełdowych. Na samym początku nieco spadły, by za chwilę wspiąć się na historyczne szczyty. Dlaczego? Ponieważ szereg zapowiedzi i prezydenckich inicjatyw jest postrzeganych jako jednoznacznie pozytywne przez kapitał, m.in. sprowadzenie produkcji z powrotem do USA, zapowiedź ogromnych inwestycji infrastrukturalnych na poziomie federalnym, uproszczenie przepisów czy obniżenie podatków. Z drugiej strony, populistyczne (bo nierozwiązujące problemu) ruchy w stylu budowy muru („USA: Republikańscy senatorowie chcą zablokować wybór nowego sędziego Sądu Najwyższego‟ – Onet, 26.01.2017) na granicy z Meksykiem czy wstrzymanie z dnia na dzień wszelkiej migracji („Protesty w USA, po decyzji Donalda Trumpa” – Onet, 30.01.2017) z wybranych państw muzułmańskich budzą zaskoczenie i niepokój. A to co dobre dla USA niekoniecznie musi być takie dla reszty świata, wliczając w to najbliższych sojuszników. Wszystko wskazuje też na to, że Trump nie zmieni swoich izolacyjnych i pragmatycznych zapatrywań na politykę międzynarodową. Kwestionowanie stosunków z Unią Europejską, NAFTA, NATO czy arabskimi partnerami USA było zapowiedzią zmian relacji międzynarodowych i poszczególnych sojuszy. A to, z kolei, stanowi zagrożenie dla naszego regionu, ponieważ ułożenie od nowa stosunków z putinowską Rosją wymaga uznania przynajmniej części jej roszczeń, do czego administracja Trumpa jest w pełni gotowa. Wszystko wskazuje też na to, że podobnie myśli Kreml.

Ledwie w kilka godzin po pierwszej rozmowie telefonicznej Trump-Putin w ukraińskim Donbasie rozgorzały najzacieklejsze („Ukraina: Walki w Donbasie trwają już od trzech dni” – RP, 31.01.2017) walki od 2015 roku. W użyciu były czołgi, ciężka artyleria i systemy rakietowe, zaś następstwem ofiary cywilne i kryzys humanitarny w odciętej od świata, wody i prądu Awdiejewce. Biały Dom zareagował dopiero po kilku dniach walk i licznych apelach społeczności międzynarodowej. Opieszałość tą można tłumaczyć na wiele sposobów, ale niezależnie od tego czy była spowodowana brakiem doświadczenia, naiwnością, czy celowym zaniechaniem administracji, jest mało optymistycznym prognostykiem dla walczącej o prawo do samostanowienia Ukrainy. Tymczasem, Rosja stanowi tylko jedno (i wcale nie najważniejsze) z kilku wyzwań, przed którymi stoi obecna ekipa z Białego Domu.

Pierwsze tygodnie nowego prezydenta USA na urzędzie dostarczyły nam wielu nowych informacji. Niekoniecznie dobrych. To partia pokera, w której cały świat gra z USA. Strony próbują wyczuć, na ile mogą sobie pozwolić, na ile zdeterminowany jest przeciwnik. Wreszcie, jakimi kartami faktycznie dysponuje i czy przypadkiem nie jest to blef.

Donald Trump jest pragmatykiem, człowiekiem biznesu, któremu w żaden sposób w sprawowaniu urzędu nie przeszkadza własna ignorancja. Niezręczności i wpadki wypadają z jego ust i gestów niczym króliki z kapelusza. Co tylko pokazuje, że nie możemy być pewni żadnych wcześniej zawartych sojuszy.

Brak wiedzy i niezręczny język to wybuchowa mieszanka w dyplomacji. Jako polityk, który chce uchodzić za antyestablishmentowego, krytykuje w zasadzie wszystkie dokonania i wybory swojego poprzednika. Pół biedy, jeśli odnosi się do polityki krajowej. Gorzej, jeśli tak samo zachowuje się w relacjach międzynarodowych. Moglibyśmy liczyć na pewne złagodzenie stanowiska i utrzymanie ciągłości postanowień ze względu na obsadę prezydenckiej administracji. A są to ludzie, na których Trump będzie w całości polegać (zwłaszcza w tematach, o których ma blade pojęcie). Nie jestem jednak pewien, czy dobór współpracowników powinien bardziej uspokoić czy zaniepokoić.

Steve Bannon (starszy doradca)- biznesmen i antysystemowy demagog; generał Michael T. Flynn (doradca ds. bezpieczeństwa narodowego), osobiście znający Putina i wielokrotnie wypowiadający się dla kremlowskiej gadzinówki Russia Today (krótko po objęciu stanowiska złożył dymisję); Steven Mnuchin (sekretarz skarbu), były wspólnik w Goldman Sachs czy Rex Tillerson (sekretarz stanu), były szef ExxonMobil. Wszyscy wierzący w bezkompromisowość Trumpa z pewnością zazgrzytali zębami zwłaszcza na dwie ostatnie nominacje. Chociaż jest też promyk nadziei w osobie gen. Jamesa Mattisa (sekretarz obrony) o mocno antyrosyjskich przekonaniach i jeszcze jedna osoba, która być może z całego tego chaosu, ułoży jakąś sensowną całość.

Henry Kissinger, wiekowy, ale nadał wpływowy.

Nieoczekiwanie, z powrotem na szczyty władzy wdarł się nie kto inny a Henry Kissinger. Historia zatoczyła koło. Kto by pomyślał, że ten 93-letni nestor dyplomacji, jeszcze kiedykolwiek przyczyni się do wyboru drogi, jaką podążą Stany Zjednoczone? W końcu jego relacje z poprzednim dysponentem Białego Domu okazały się chłodne. Obama był pierwszym prezydentem, który nigdy nie pytał i nie zamierzał pytać Kissingera o zdanie. Dzisiaj to już przeszłość. Ludzie tacy jak Henry Kissinger patrzą na dzisiejsze wydarzenia z dużo szerszej perspektywy i ma to wiele wspólnego z amerykańskim mesjanizmem (American exceptionalism).

Tutaj szybka, ale konieczna dygresja. Nie tak łatwo doszukać się w polskim Internecie definicji amerykańskiego mesjanizmu. Użyłem tutaj określenia „mesjanizm”, by uczynić paralelę czytelniejszą. W historii mieliśmy propagowaną przez wieszczy narodowych, np. Adama Mickiewicza ideę Polski jako Chrystusa narodów. W Ameryce było podobnie. W tym przypadku exceptionalism, czyli poczucie wyjątkowości składa się z trzech przenikających się tez. Po pierwsze, przekonania, że Amerykanie stanowią pierwszy z nowych narodów świata, nowoczesny i oświecony, wykuty w ogniu Amerykańskiej Rewolucji, oparty na zasadach wolności, egalitaryzmu, indywidualizmu, republikanizmu, demokracji oraz tzw. leseferyzmu. Drugi mówi, że naród ten ma nadaną przez Boga dziejową misję, przeobrażania świata na swoje podobieństwo. Trzeci, że wobec dwóch powyższych oraz swojej historii Amerykanie są lepszym, wyjątkowym narodem, ponad innymi narodami.

 

Źródło: Wikipedia.org, aut: Sgt. Lillian Stephens, domena publiczna.

W tym kontekście amerykański mesjanizm jest podobny do historycznego chińskiego przekonania o tym, że wszystkie inne kraje Azji są wobec tego hegemona krajami podległymi. Pod koniec 2016 roku Kissinger udzielił bardzo ciekawego wywiadu w The Atlantic, w którym dość wyraźnie zaznacza, że amerykańsko-chińska wojna byłaby dla świata tragedią i powinno się jej za wszelką cenę uniknąć, najlepiej zamieniając wojnę na pełną obopólnych korzyści współpracę. Mimo to, oba kraje tkwią w sprzecznościach, ponieważ wzrost jednego, zawsze oznaczać będzie zagrożenie dla drugiego (tzw. pułapka Tukidydesa).

Najlepiej sytuację ilustruje podejście Trumpa, który nie chce wzrostu chińskiej potęgi, a raczej by USA zachowały swoje wpływy. Podobnie myślą niektórzy z kierownictwa komunistycznego.

W tym samym artykule Kissinger stawia tezę, że drogą do porozumienia jest odejście od amerykańskiego mesjanizmu, który wpędził kraj w tarapaty.

Zbyt głęboko uwierzyliśmy – powiedział do dziennikarza – że jesteśmy w stanie zaprowadzić demokrację w Wietnamie czy Iraku, tylko poprzez pokonanie naszych wrogów i niezłomną dobroduszność. A stało się tak, ponieważ to co robiło nasze wojsko, nie szło w parze z akceptacją społeczną ani jakąkolwiek realną strategią dla regionu (tłumaczenie własne – przyp. autor).

Twierdził w nim, że aby zmienić stan rzeczy, trzeba też przebudować cele i dążenia powodujące amerykańską polityką. I akurat ta diagnoza, jest w stu procentach zgodna z poglądami Trumpa. Stąd pragmatyzm, staje się słowem kluczem do polityki USA. Są cele krótkoterminowe, jak pokonanie Państwa Islamskiego i długoterminowe, jak odbudowa pozycji USA i powstrzymanie Chin. W obu przypadkach, konieczne staje się ułożenie poprawnych relacji z Rosją. To Putin, a nie Obama, dokonał lądowej interwencji w Syrii, co uratowało reżim Baszara al-Assada i zatrzymało ekspansję Daesh w kierunku zachodnim. Dzięki temu Rosji nie da się już wypchnąć z Bliskiego Wschodu, a Putin tak jak chciał, stał się rozgrywającym w regionie. Zwłaszcza, że zaskakująco dogadał się z Turcją, która w lipcu 2016 zmierzyła się z wojskowym zamachem stanu. A na tym nie koniec amerykańskich kłopotów, ponieważ w regionie jest też wciąż niestabilny Irak czy roszczeniowy, dążący do wzmocnienia swojej pozycji w świecie Iran. Gdyby do tej koalicji na stałe dołączyła Rosja, to USA równie dobrze mogą już pożegnać się z Bliskim Wschodem (z wyjątkiem Izraela). Argument za realizacją takiej ewentualności, dostarczyła konferencja pokojowa (luty 2017) w sprawie Syrii w kazachskiej Astanie, na którą nie zaproszono USA.

Następnym zmartwieniem Trumpa pozostaje rozpalona wojną Ukraina i mogąca wkrótce do niej dołączyć Białoruś. W tym kontekście coraz bardziej podzielona i rozpadająca się Europa (Brexit) nie jest dla Białego Domu żadną pomocą, co najwyżej przeszkodą na drodze do dogadania się z Kremlem, ale sytuacja ta może ulec bardzo szybkiej zmianie. Rok 2017 to gorący czas wyborczy we Francji, Niemczech, Holandii i Czechach. We wszystkich tych krajach wiele do powiedzenia będą miały siły skrajne i występujące przeciwko istniejącemu porządkowi, co niestety często idzie w parze z otwartą prorosyjskością.

 

Niespodziewana zdrada – Turcja

 

Wizja 2023. Oś programu wyborczego partii AKP.

Wróćmy jednak do Turcji, ponieważ jej zupełnie zaskakująca wolta w sojuszach stała się przyczyną poważnego kryzysu w relacjach z Zachodem. Aby jednak zrozumieć przyczynę takiej polityki tego kraju, musimy cofnąć się o kilka lat wstecz.

Fakt, że Arabska Wiosna Ludów została bezrefleksyjnie poparta niemal przez cały Zachód nie budzi wątpliwości. W jej wyniku Europa musiała zmierzyć się z największą od dziesięcioleci (a może i stuleci) falą imigracyjną, która, już tylko przez swoją skalę, stanowiła zagrożenie jej bezpieczeństwa i integralności. Bardzo szybko dla europejskich przywódców stało się jasne, że popełnili błąd. Liczyli jednak, że z niewielką pomocą finansową i militarną, rodzące się arabskie demokracje poradzą sobie same i opanują chaos. Bardzo się przeliczyli. Najgorsze, że nikt nie spytał, co w tej sytuacji zrobi Turcja – wierny sojusznik USA i członek NATO, kraj stowarzyszony z Unią Europejską. A ta zaskoczyła wszystkich.

Recep Tayyip Erdoğan rządzi Turcją nieprzerwanie od 2003 roku. Najpierw jako premier, następnie jako prezydent. Jego autorytarne zapędy i islamistyczne sympatie były znane, ale od czasów Mustafy Kemala Atatürka (takiego ichniego Józefa Piłsudskiego) na straży świeckości państwa zawsze stała armia. Wspierana była zresztą przez samych obywateli, propaństwowych urzędników, sędziów, dziennikarzy itp. Aż do lat 2011-2013 Erdoğan wykazywał pewną dozę otwartości i poszanowania zasad demokracji. A to dlatego, że liczył na wznowienie negocjacji w sprawie wstąpienia Turcji do Unii Europejskiej. Warto w tym miejscu przypomnieć, że o członkostwo we wspólnocie kraj ten stara się od kwietnia 1987 roku. Z powodu tureckiej polityki wewnętrznej i międzynarodowej, w negocjacjach zamknięto dopiero jeden rozdział (tematyczny) z trzydziestu pięciu. Na przeszkodzie stoją przede wszystkim: turecka okupacja Północnego Cypru (rozmowy blokowane przez Grecję i Cypr), prześladowanie i nierozwiązany konflikt z Kurdami oraz zaprzeczanie zbrodni ludobójstwa Ormian w 1915 roku. W żadnej z tych kwestii nie zamierzano ustąpić. Chociaż Erdoğan próbował różnych sposobów, m.in. wygasił konflikt kurdyjski i pozwolił na zalegalizowanie ich partii politycznej. Wykonał także kilka pojednawczych gestów wobec Ormian. To wciąż było za mało, by przekonać zainteresowanych do intensyfikacji działań na rzecz tureckiej akcesji. Być może gotów byłby czekać, aż powolna machina brukselskiej biurokracji ruszy z miejsca, ale wybuchła Wiosna Ludów, a to całkowicie zmieniło sytuację.

Występowanie języka kurdyjskiego w poszczególnych krajach – Turcja, Syria, Irak, Iran.

Pojawiła się realna szansa na wstąpienie Turcji do grona światowych hegemonów. Zresztą Erdoğan z takiej imperialnej polityki uczynił swój znak rozpoznawczy, o czym mówił oficjalnie w tzw. „Wizji 2023”, tylko dużo łagodniejszym językiem. Ale nie chodziło jedynie o okazję na awans do wyższej ligi. Zmiany bowiem nie tylko oznaczały szansę, ale też nieoczekiwane zagrożenia. Pogrążona w wojnie Syria i Irak stworzyły bardzo niebezpieczny dla Turcji precedens. Pozwoliły Kurdom na stworzenie ich własnego państwa. Na razie, była to formalnie tylko bardzo szeroka autonomia, ale de facto Kurdowie wprowadzili na kontrolowanych przez siebie terytoriach w pełni niezależną strukturę państwową. W tym bardzo sprawną i wysoce zmotywowaną armię. Mało tego, z uwagi na swoją bitność i skuteczność w zapewnianiu spokoju w regionie (tereny tzw. Kurdystanu były i są najbezpieczniejszymi miejscami w Iraku i Syrii), stali się języczkiem u wagi dla Amerykanów. Tego było już za wiele. Kurdyjska autonomia (a w następstwie niepodległy kraj), musiała oznaczać oderwanie się od macierzy południowo-wschodniej Turcji. Premier Erdoğan nie chciał dłużej czekać.

 

Fethullah Gülen – pisarz, myśliciel. Oskarżony o bycie ojcem chrzestnym spisku Ergenekon i puczu wojskowego z lipca 2016 roku.

Na swoje szczęście, już w 2008 roku zaczął przejmować kontrolę nad armią. Wymagająca wielu lat pracy operacja ciągnęła się zresztą aż do 2013 roku. W aferze Ergenekon aresztowano i skazano za zdradę stanu (planowanie zabójstw, spiskowanie itp.) kilkuset ludzi, w tym wysoko postawionych oficerów, opozycyjnych dziennikarzy i prawników. Wystarczyła jeszcze tylko większość konstytucyjna, by zmienić ustawę zasadniczą i Erdoğan mógł stać się dożywotnim władcą, na wzór Władimira Putina. Przejście z systemu parlamentarnego do prezydenckiego zostało dobrze zaplanowane i wykonane z całą bezwzględnością. W 2013 roku Istambułem wstrząsnęły, co prawda, masowe protesty przeciw zapędom autorytarnym premiera, a ich brutalna pacyfikacja oburzyła Unię Europejską, ale to już nie mogło powstrzymać biegu wypadków. Niedobitki propaństwowców próbowały jeszcze poprzez legalne działania powstrzymać rozprzestrzeniający się nepotyzm i wszechwładzę AKP, ale na krótko. W grudniu tego samego roku, pod zarzutami korupcji, policja aresztowała 50 urzędników państwowych oraz ludzi związanych z władzą, z czego 26 sąd zatrzymał w areszcie. Szykowane były kolejne fale zatrzymań, ale na nocnym posiedzeniu, rząd zadecydował o natychmiastowym odwołaniu 350 policjantów i tym samym ukręcono łeb sprawie. To przy tej okazji wyciekły pierwsze informacje o tureckich związkach z Al-Ka’idą i ISIS/ISIL. W lutym 2014 roku do Internetu trafiło nagranie rozmowy pomiędzy Recepem Erdoğanem a jego synem. Panowie dyskutowali o praniu pieniędzy, lewych przelewach i tym podobnych rzeczach. Oczywiście, wszystkiemu zaprzeczono, a w ramach retorsji Turcja próbowała blokować wybrane strony internetowe, np. serwis Twitter. W sierpniu 2014 roku Erdoğan stał się pierwszym tureckim prezydentem wybranym w wyborach powszechnych. Wygrał w pierwszej turze uzyskując niemal 52% głosów. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze potwierdzenia sukcesu w wyborach parlamentarnych.

Moment eksplozji bomby wśród demonstrantów. Ankara 2015.

W czerwcu 2015 roku okazało się, że po raz pierwszy od 13 lat rządząca AKP nie będzie w stanie utworzyć samodzielnej większości (zdobyła jedynie 40,87% głosów), a w parlamencie pojawią się także reprezentanci znienawidzonych Kurdów (HDP). Prezydent był wściekły. Ponieważ żadna z partii opozycyjnych nie miała zamiaru przykładać ręki do rządzenia, a AKP nie chciała się władzą dzielić, zarządzono ponowne wybory, które miały odbyć się 1 listopada 2015 roku. Zaczęło rosnąć napięcie między Kurdami a rządem. W sobotę, 10 października, w Ankarze na pokojowym wiecu zorganizowanym przez członków związków zawodowych i sympatyków partii HDP wybuchły dwie bomby. Zginęło 109 osób, a ponad 400 zostało rannych. Żadna organizacja nie przyznała się do zamachu, chociaż władze obarczyły winą Państwo Islamskie (które zawsze bardzo chętnie się do takich rzeczy przyznaje – np. do lipcowego w Suruç). Rozpoczęły się napady i podpalenia lokali HDP. Policja biła i aresztowała jej działaczy. Partia Pracujących Kurdystanu (nielegalna organizacja uznawana za terrorystyczną) przystąpiła do walki. W końcu prezydent ogłosił, że wypowiada wojnę Państwu Islamskiemu i PKK, jako że według niego, nie ma między nimi żadnej różnicy. Wojskowy kordon zamknął się wokół południowo-wschodniego miasta Cizre i Diyarbakir, następnie przechodząc do pacyfikacji (TOK FM). Akcje wojskowe objęły także Şırnak i wiele mniejszych miejscowości południowego-wschodu. Zginęły setki ludzi, a tysiące zostało rannych.

Na zamieszczonych w Internecie filmach widać, jak turecki czołg strzela ogniem maszynowym do nieuzbrojonych cywilów. Trzy tygodnie później AKP wygrywa wybory zdobywając 49,50% i ponownie zdobywa samodzielną większość. Niewielkim pocieszeniem dla Kurdów był fakt zdobycia przez HDP 12 miejsc w parlamencie. Tureccy żołnierze i policjanci zaczęli ginąć w kolejnych zamachach bombowych („Turcja: eskalacja konfliktu kurdyjskiego katalizatorem kryzysu wewnętrznego” – OSW, 16.09.2015).

Wkrótce walka z Kurdami rozlewa się na terytorium Syrii oraz Irak. W tym ostatnim, wojska tureckie zakładają bazę. Nie informują, ani nie proszą o pozwolenie rządu irackiego, co doprowadza do poważnego spięcia dyplomatycznego („Tureckie wojska weszły do Iraku. Premier kraju wzywa NATO do presji na Ankarę ws. ich wycofania” – Gazeta.pl, 8.12.2015). Iracki premier grozi nawet poważnymi konsekwencjami, z wypowiedzeniem wojny włącznie, ale sprawę łagodzi USA. Turcja tłumaczy, że baza służy do walki z Państwem Islamskim i obiecuje się wycofać. Faktycznie tego nie robi, a Bagdad udaje, że tego nie widzi. Tymczasem ostrzał artyleryjski i naloty skierowane są tylko przeciwko Kurdom, a islamistom nie robią żadnej krzywdy. Niespodziewanym sojusznikiem sprawy kurdyjskiej okazuje się Rosja. Ta wysyła do Syrii wojska ekspedycyjne, które z powodzeniem ratują władzę Baszara Al’Assada, a także przy współpracy z PKK i armią syryjską, odbijają ważne terytoria z rąk islamistów. Rosja także nie pytała nikogo o zdanie. To znaczy, niby zapytała legalne władze Syrii – czyli Assada. Natomiast prawie wszystkie zaangażowane w tę wojnę kraje miały odmienne zdanie. Największe oburzenie wyraziła Turcja i ich sojusznik Arabia Saudyjska (obie wspierające ISIS i Nusrę – czyli Al-Ka`idę) oraz USA (wspierające Nusrę i Kurdów). Po chwili okazało się, że bezwzględne rosyjskie bombardowania oraz profesjonalnie przeprowadzone ofensywy z użyciem ciężkiego sprzętu i artylerii dają dużo lepsze efekty, niż trwające od ponad roku naloty koalicjantów.

Co prawda, Rosjanie zajęli się najpierw walką z tzw. umiarkowaną opozycją (czyli fundamentalistami, poza ISIS), ale Kalifatowi też się nieco dostało. Ucierpiał zwłaszcza ich sektor naftowy, co z kolei odcięło Daesh od finansowania (coś co już dawno powinna zrobić koalicja, tyle że niektórzy jej członkowie sami na handlu nielegalną ropą korzystali). Wielkie sukcesy osiągnęli dzięki temu Kurdowie. To rozsierdziło Turków na tyle, że strącili przelatujący w pobliżu ich granicy rosyjski bombowiec („Turcy zestrzelili rosyjski samolot” – TVN24, 25.02.2015), niemal doprowadzając do wybuchu wojny z Rosją. Ta musiała jednak przełknąć zniewagę, ponieważ jedynym sposobem na szybkie dotarcie do zgromadzonych w prowincji Latakia wojsk było przepłynięcie z Krymu przez turecką cieśninę Bosfor. Po wymianie ciosów dyplomatycznych i ekonomicznych, Rosja obiecała wycofać swój kontyngent (czego nie zrobiła). Turcja, tymczasem, przystąpiła do bombardowania i ostrzału Kurdów w Syrii i Iraku, a także w wyjątkowo perfidny sposób, przerzuciła siły fundamentalistów na swoje terytorium, pozwalając im zaatakować od tyłu pozycje kurdyjskie („YPG says Islamists fired chemicals at Kurdish neighborhood of Aleppo” – Rudaw, 9.03.2016). Wydawało się jednak, że konflikt rosyjsko-turecki został jedynie odłożony w czasie i oba kraje będą walczyć o dominację w regionie. Odsłoną tej walki było sprowokowanie Azerbejdżanu do ataku na ormiański Górny Karabach. A Kaukaz tylko czeka na podpalenie.

Wiec poparcia dla Erdoğana, w noc po nieudanym puczu.

Wszystko zmieniło się razem z lipcową próbą puczu. Rzecz niespodziewana, bo chociaż nie był to pierwszy raz w tureckiej historii (ostatnia interwencja armii miał miejsce w 1997 roku), nigdy wcześniej pucz nie spowodował tak głębokiego załamania relacji USA – Turcja. O przewrót Recep Erdoğan oskarżył nikogo innego jak przebywającego w Stanach Fethullaha Gülena i jego organizację FETO, a pośrednio też Zachód, czyli swoich natowskich sojuszników. Sprawa była bardzo poważna. Siły tureckie otoczyły bazę („Amerykańska baza w Incirlik – strategiczne znaczenie ” – Obronnosc.pl, 22.08.2016) Incirlik, a jest ona siedzibą lotnictwa koalicji antyislamskiej, w tym USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec i Arabii Saudyjskiej. Jest też miejscem składowania bomb atomowych typu B61 w liczbie między 50 a 90 sztuk, w ramach tzw. nuclear sharing. Jej mieszkańcy przez wiele dni pozostawali odcięci od dostaw wody i prądu, co skrzętnie ukrywano przed światową opinią publiczną. Oficjalnym powodem blokady był fakt korzystania z infrastruktury lotniska (użytkowanego także przez siły tureckie) przez rzekomych zamachowców. Ale nawet aresztowanie tureckiego szefa bazy nie spowodowało przywrócenia dostaw, co każe wątpić w tę wersję i postrzegać całą awanturę jako niepokojącą demonstrację siły.

W tym kontekście prawdopodobnym staje się scenariusz, w którym w imię zapędów mocarstwowych Turcja zrezygnowałaby z członkostwa w NATO. Zwłaszcza że w ramach reperkusji po puczu Ankara zaczęła szukać zwady z Atenami (sporne wyspy w greckim posiadaniu) i dokonała inwazji na terytorium północnej Syrii. Wobec powyższego, jedyną szansą dla USA na pozostanie w syryjskiej grze było mocne wsparcie autonomii Kurdyjskiej. To nie mogło podobać się antykurdyjskiej Turcji.

Żeby już nie mnożyć wielowątkowości sytuacji wokół Syrii, w kontekście Turcji trzeba pamiętać o jednym. Kraj ten gra do własnej bramki z wielką bezwzględnością. Nie znaczy to, że jest takim zagrożeniem dla Zachodu jakim jest fundamentalny Daesh, ale na pewno Erdoğanowi nie można ufać. Dla niego, większym zagrożeniem niż salaficki islam, jest w tej chwili wolny Kurdystan („Niepodległy Kurdystan. Na świecie pojawi się państwo nr 196?” – WP, 26.01.2016). Poza tym, liczy na rozbiór Syrii i zaanektowanie części jej terytorium. Dopiero wtedy rozprawi się z ekstremistami, ale najchętniej dopiero po tym, jak doprowadzą oni do upadku Saudów i dalszego rozpadu Bliskiego Wschodu. Po co? Dla władzy i dominacji w regionie. W tej chwili liczą się, prócz niej, jeszcze Arabia Saudyjska, Iran i Egipt. Wszystkie pozostałe kraje są sojusznikami jednego z powyższych. Erdoğan dobrze odczytał, że nadarza się niepowtarzalna okazja do odtworzenia takiej czy innej formy Imperium Osmańskiego.

Ale by tego dokonać dopuścił się zdrady Zachodu (przynajmniej tak to można odczytać). Już sam fakt, że Turcja jako członek NATO finansuje islamistów („Senior Western official: Links between Turkey and ISIS are now 'undeniable’” – BI, 28.07.2015) i próbuje rozgrywać Rosję, może budzić wątpliwości. Ale w końcu pośrednio to samo robią USA. Oba kraje czynią tak w imię imperialnych ambicji, więc daruję sobie moralizowanie. Gorzej, że jest aspirującym członkiem UE. Tymczasem steruje napływem imigrantów przyczyniając się do jej upadku, po to by wymuszać korzystne dla siebie rozwiązania negocjacyjne („Turkish border officials 'allowing Syrian asylum seekers to holiday ferries into Greece” – Telegraph, 27.05.2015). A jeśli połączymy ze sobą finansowanie islamistów i świadome wpuszczanie ich do Europy w tłumie migrantów to możemy mieć uzasadnione wątpliwości co do tureckich intencji. Czy taki kraj może być sojusznikiem i przyjacielem Zachodu? Nawet deklaratywnie nie szanuje zasad demokracji, tłumi wolność słowa, bezpardonowo morduje część swoich obywateli. Nie, Turcja nie należy do naszego świata i nie łudźmy się, że jest inaczej.

 

Wolność, równość, szyderstwo – Francja

Prezydent Republiki podczas narodowego święta -Dnia Bastylii, rok 2013.

Republika Francuska jest specyficznym organizmem państwowym. Z jednej strony laicka i wolnościowa, z drugiej scentralizowana administracyjnie, z konserwatywnym rynkiem pracy traktowanym jak świętość. A wszystko to jako pokłosie Rewolucji Francuskiej (i innych proletariackich rewolt) Napoleona i De Gaulle’a.

Wolność, równość, braterstwo – francuski odpowiednik naszego Bóg, Honor, Ojczyzna.

 

Zostawmy jednak ten skądinąd fascynujący rozdział historii i przyjrzyjmy się teraźniejszości. Dzisiejsza Francja to kraj w głębokim, wielowymiarowym kryzysie. Podstawą do takiego stwierdzenia, jest sytuacja gospodarcza kraju, najpierw recesja, a następnie niekończąca się stagnacja. Katalizatorem który spowodował te problemy był m.in. światowy kryzys gospodarczy, ale to nie on spętał tonącą Francję linami, tylko socjalizm i święte prawa pracownicze. A niewielu było ludzi, którzy w takiej sytuacji potrafiliby wydobyć się na powierzchnię. Może tylko magicy w rodzaju Harriego Houdiniego.

Francuska gospodarka wpadła w recesję w 2009 roku (-3,1% PKB), by w następnym trochę poprawić notowania (+1.7%). Ale siły starczyło jej tylko na chwilę, ponieważ w wyborczym roku 2012, zatrzymała się w miejscu (0% wzrostu). Nie mogło być inaczej, skoro początkowo mocno prorynkowy prezydent Nicolas Sarkozy, jako przeciwwagę dla kryzysu zarzucił reformy na korzyść dalszego interwencjonizmu państwowego. Sytuacji nie poprawiła także, właśnie rozlewająca się na południowych wybrzeżach Adriatyku – Arabska Wiosna Ludów.

W tym momencie na scenę wkroczył socjalista François Hollande, z hasłami, które w skrócie można podsumować stwierdzeniem: jeszcze więcej socjalu i dokręcania śruby bogatym. To musiało podobać się francuskim pracownikom. Zwłaszcza, że Hollande zapowiedział szereg populistycznych programów państwowych, jak np. stworzenie 150 tyś. miejsc pracy (w tym dla 60 tyś. nauczycieli), czy budowę 500 tyś. mieszkań komunalnych rocznie. Bardzo szybko okazało się jednak, że z gospodarką jest naprawdę źle, a budżet notuje rekordowy deficyt.

Z tego powodu, zaraz po podniesieniu podatku dla najbogatszych do 75% (pamiętne zrzeczenie się obywatelstwa przez Gerarda Depardiue i emigracja do Rosji), prezydent zmuszony został do działań prorynkowych. A to oznaczało konfrontację z roszczeniowo nastawionymi obywatelami i próbę naprawy głównej przyczyny kryzysu, niskiej konkurencyjności gospodarki i wysokich kosztów pracy. Te dwa czynniki dominowały we Francji już od wielu lat, ale dopóki gospodarka jakoś dawała sobie radę, nie było odważnych polityków, którzy kosztem swojego poparcia społecznego podjęliby się koniecznych reform. I tak odium spadło na lewicowego Hollande’a, który wszakże nie miał żadnej innej możliwości działania. Obniżył podatek dla średnich i małych firm, dokonał reformy prawa pracy, a także ograniczył wydatki administracyjne państwa. Działania te, chociaż dalece niewystarczające, spowodowały gwałtowną społeczną reakcję.

Musimy wiedzieć, że pracownik we Francji dysponuje szeregiem przywilejów. Ma 35-godzinny tydzień pracy z obowiązkowymi przerwami obiadowymi (na które wielu Francuzów jeździ do domu), pełnopłatny min. 5 tygodniowy urlop (nie licząc świąt), wiek emerytalny na poziomie 60 lat (faktycznie 62 lat w chwili pisania – w oryginalnej wersji tekstu był błąd – przyp., autor). A do tego cały pakiet dodatków emerytalnych i ubezpieczeniowych. Nad całością praw czuwają wszechpotężne związki zawodowe oraz liczący ponad 3 tyś. stron kodeks pracy.

Czy można się dziwić, że gdy w październiku 2015 roku szefostwo Air France ogłosił zamiar zwolnienia 2.9 tyś. pracowników, protestujący związkowcy omal nie zlinczowali dyrekcji („Francja: związkowcy zaatakowali dyrekcję Air France po zapowiedzi zwolnień” – Onet, 5.10.2015)?

Światowy krach gospodarczy czy niekonkurencyjny rynek to tylko część problemu. Od wielu lat, prawdopodobnie najpoważniejszym wyzwaniem dla państwa francuskiego w polityce krajowej, jest muzułmańska imigracja. Jest to problem społeczny, a w perspektywie ostatnich kilku lat, także polityczny, zagrażający bezpieczeństwu narodowemu.

Francja to dawne imperium kolonialne. Zaraz po II wojnie światowej, podnoszący się z wojennej zawieruchy kraj potrzebował taniej siły roboczej. Takich pracowników znaleziono niedaleko, w będącej pod francuską władzą Algierii. Ci mówiący po francusku muzułmanie bardzo chętnie uciekali z biednego, a później targanego wyzwoleńczą wojną kraju. W latach 50-tych XX wieku muzułmanie stanowili zaledwie 0,55 % społeczeństwa (230 tyś. osób) francuskiego, w 60-tych już 2% (ponad 900 tyś. osób) (wg IJESD35). By pomieścić gdzieś tak licznie przybywających imigrantów, rząd francuski postanowił uruchomić kilka następujących po sobie, wielkich programów budownictwa socjalnego. Z uwagi na cenę gruntów, budowano przeważnie na obrzeżach lub wręcz w miejscowościach pod metropoliami (chodziło także o popularne w latach 70-tych rozrzedzenie stopnia urbanizacji centrów miast). Najwięcej tego typu osiedli powstało zwłaszcza w latach 1966-1972 (więcej nt. w opracowaniu dr Stanisława Musiała), kiedy to zadomowieni we Francji muzułmańscy pracownicy zaczęli ściągać swoje zwyczajowo duże, wielopokoleniowe rodziny.

Mijały lata, wzrastały nowe pokolenia, przybywali nowi imigranci. Tymczasem francuski system socjalny pozwalał na życie bez podejmowania pracy, z samych zasiłków. Nie czynił też nic na rzecz integracji obcych kulturowo grup etnicznych, ani nie przykładał wagi do poziomu edukacji. W końcu miał to być rezerwuar taniej, a więc niewykształconej siły roboczej (w opozycji do drogiego, tradycyjnego pracownika francuskiego). Tym sposobem podmiejskie osiedla prędko stały się muzułmańskimi gettami, gdzie niewykształceni, bezrobotni, młodzi ludzie szukali rozrywki oraz łatwego zarobku parając się wszelkiej maści działalnością przestępczą. Sytuacja stała się na tyle poważna, że w 1993 roku rząd ogłosił wydzielenie tzw. newralgicznych stref miejskich (tzw. ZUS – Zones Urbaines Sensibles ) w liczbie, uwaga, 751 dzielnic i stref. Miały one być objęte specjalną troską państwa, nie tylko zwalczającego przestępczość, ale też likwidującego jej przyczyny. W efekcie wszelkie podjęte próby poprawy sytuacji skończyły się porażkami. To zresztą zrozumiałe, skoro nie zlikwidowano problemu braku pracy. Bezrobocie w tych miejscach waha się między 18,6% a 30% (czy nawet 43% wśród młodych). A ogólna frustracja, co pewien czas doprowadza do trwających wiele dni zamieszek.

Więzienie La Santé, jedno z trzech głównych więzień Paryża.

Tam gdzie przestępstwa tam też kara. Według danych na rok 2013, od 60% do 70% osadzonych we francuskich więzieniach stanowili muzułmanie (czyli ok. 40 tyś. osób – wg Statistique mensuellede la population écrouée et détenue en Francesituation au 1er décembre 2014). Co gorsza, tam ich światopogląd ulegał często przymusowej islamizacji. Działo się to pod pozorem nawrócenia na drogę prawości i dobra. Oczywiście pod czujnym okiem Allaha i jego zrzeszonych w salafickich ugrupowaniach bożych wojowników, na co władze więzienne przymykały oczy.

W tej chwili, liczba muzułmanów we Francji przeważnie szacowana jest na 4 do 6 mln ludzi. Szacowana, ponieważ francuski rząd nie ma uprawnień do pytania obywateli o wyznanie, więc w wyliczeniach można opierać się tylko na danych pośrednich (m.in. liczbie zarejestrowanych imigrantów i liczbie ich dzieci). Wiadomo jednak, że niezależnie od aktualnej dokładnej liczby, muzułmanie będą stanowić coraz większy procent społeczeństwa, ponieważ struktura rodzin muzułmańskich jest niemal wyłącznie wielodzietna. Już w 2014 roku młodych muzułmanów w wieku 18-25 lat było trzy razy więcej niż pozostałych. Tymczasem razem z narodzinami Kalifatu, pojawiła się romantyczna, pociągająca alternatywa dla życia wśród biedoty getta. Tylko do października 2015 roku z oferty walki w Syrii skorzystało blisko 2000 Francuzów (Global Terrorism Index 2015, Institute For Economics and Peace, s. 47). Znacznie większy procent, choć nie zdecydował się na wyjazd, uległ islamskiej propagandzie na miejscu. Państwo Islamskie stało się nie tylko tam bohaterem wyobraźni milionów muzułmanów, co dało bazę dla przyszłych operacji terrorystycznych (bezpieczne miejsca, magazyny, pomoc, finansowanie itp.).

Jak się prędko okazało, radykalizacja religijna nie mogła iść w parze z sekularyzowanym społeczeństwem francuskim. Z pewnością wielu z nas kojarzy Francję nie tylko z kuchnią, ale i znakomitą szkołą komiksu, oraz humorem. Traf chciał, że wszystkie te czasem sprzeczne ze sobą elementy wymieszano w jednym specyficznym piśmie – „Charlie Hebdo”. Tygodnik słynący z obrazoburczych karykatur wyśmiewających religie od dawna otrzymywał pogróżki od oburzonych muzułmanów i nie tylko. Było to jednak pismo ze wszech miar francuskie, wyrażające voltaireowską maksymę Écrasez l’infâme!

Okładka numeru z listopada 2011, przedstawiająca Mahometa.

Dlatego atak terrorystyczny z 7 stycznia 2015 roku chociaż szokujący, nie obudził czujności władz, mimo jasno sygnalizującej szerszy wymiar zagrożenia strzelaninie z 9 stycznia (uznano ją za epilog tej historii) oraz dwóch mniej śmiercionośnych ataków z grudnia 2014 roku. Panowała opinia, że tak, to była straszliwa zbrodnia, ale umówmy się – tygodnik miał trochę za uszami. Podniesiono alarm antyterrorystyczny, żołnierze pojawili się na ulicach Paryża ale zamiast natychmiast zamknąć znanych policji radykalnych islamistów, zlikwidować salafickie meczety, zorganizowano pokazowy marsz w hołdzie ofiarom zamachu. Ta manifestacja ponad 1,5 mln obywateli, oraz wielu światowych przywódców miała być wyrazem jedności i niezgody cywilizowanych społeczeństw na przemoc42. Ale nie zmieniła zupełnie niczego, ponieważ była li tylko pustym gestem. Ataki zdarzały się nadal, a w sierpniu tylko nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności udało się zapobiec masakrze w pociągu jadącym z Amsterdamu do Paryża. Szczęście jednak wyczerpało się 13 listopada 2015 roku w Paryżu, gdy w serii znakomicie zorganizowanych zamachów ucierpiało kilkaset osób, a 130 zginęły.

Dopiero to wydarzenie otworzyło oczy władzom. W kraju wprowadzono stan wyjątkowy, przywrócono kontrolę na granicach, zaczęto zamykać radykałów i ich meczety. Armia ruszyła bombardować Kalifat. Zmieniono konstytucję. Ale mimo tych wszystkich środków, doszło do kolejnych ataków w tym do tragicznego w Nicei 14 lipca 2016 roku.

Samolot Rafale-B Francuskich Sił Powietrznych.

Czemu? Przecież Francja posiada potężną armię, silną policję i służby. Ma tradycje w walce z terroryzmem. Najwyraźniej radykalny islam trafił na podatny grunt, jakim były duże, wyalienowane z ogółu społeczeństwa grupy etniczne, dysponujące własnym terytorium (wspomniane ZOC). Modus operandi finansowanych przez Arabię Saudyjską salalfitów jest zawsze taki sam.

Zaczyna się od finansowania społeczności muzułmańskiej w danym kraju, następnie propagowana jest budowa meczetów i przejmowana władza nad lokalnymi związkami i stowarzyszeniami muzułmańskimi. Wtedy nadchodzi czas na powolną radykalizację społeczeństwa z pomocą tychże meczetów i organizacji, popularyzację szariatu, deprecjonowanie zachodniego porządku kulturowego. Takie działania, przynoszą efekt dopiero w przypadku imigracji drugiej lub trzeciej fali (a najlepiej po prostu potomków imigrantów). Z jednej strony, ze względu na liczne działania charytatywne, zyskuje się przychylność ogółu społeczności, z drugiej, pozyskuje się jednostki lub niewielkie grupy do faktycznej pracy operacyjnej. Część wyjeżdża na szkolenia np: do Syrii, reszta przygotowuje zaplecze do działania w kraju pochodzenia. Przecież dżihad musi objąć cały świat. Tak samo wygląda to w trapionej stagnacją Francji, rozbitej administracyjnie Belgii, postkolonialnej Wielkiej Brytanii czy silnych Niemczech.

To co Francję odróżnia jednak od pozostałych, a co jest dla nas jako Polaków bardzo niebezpieczne, to dziwna sympatia do Rosji. Nie chcąc przyznać, że słabość dzisiejszej Unii Europejskiej wynika przede wszystkim ze słabości starych państw kontynentu, Francja powodów swoich porażek szuka w nieodpowiedzialnym jej zdaniem zachowaniu państw wschodniej i centralnej Europy (tzw. nowej unii), które w dużej mierze opętane niezrozumiałą rusofobią starają się skomplikować tak ważne relacje gospodarcze między dwoma wielkimi partnerami Francją i Rosją. Przecież gdyby nie to, Paryż wzbogaciłby się choćby na sprzedaży desantowych okrętów klasy Mistral.

Najgorsze, że podobne poglądy mają też partie nie będące obecnie u władzy. Zwłaszcza Front Narodowy Marine Le Pen, która ma szansę wygrać wybory prezydenckie w 2017 roku. I to z pomocą kontrolowanych przez Kreml banków, od których od dawna przyjmuje finansowanie i rosyjskich służb stosujących ten sam scenariusz (oskarżanie przeciwników politycznych, ujawnienie kompromitujących dokumentów itp.) znany nam już z wyborów prezydenckich w USA. Jeśli dodamy do tego to co mówi Le Pen o zapowiedzi referendum w sprawie opuszczenia Unii Europejskiej, wyłania się nam naprawdę mało pocieszający obraz. Francja nie potrafi wyjść z kryzysu, ponieważ nie jest w stanie zmierzyć się ze zmianą swojego uświęconego, lewicowego światopoglądu. Z reformą kodeksu pracy i nieadekwatnym uprzywilejowaniem pracowników w stosunku do pracodawców. Z wyrzuceniem na margines społeczny całych grup etnicznych i skupieniem ich w gettach w imię socjalizmu, których już dzisiaj nikt nie potrafi rozbić (tak jak robiono w innych krajach : przesiedlenia + praca + edukacja). Nie potrafi, bo tkwi w okowach ułudy tolerancji i równości, podczas gdy ideologia islamu nie ma z tymi pojęciami nic wspólnego. A nawet gdyby potrafiła, siły polityczne, które mogłyby doprowadzić do zmiany (Front Narodowy) jednocześnie ostatecznie pogrzebią Unię Europejską, ponieważ przez lata marginalizowane i wyrzucane poza nawias politycznego dialogu, odarte zostały z wszelkiej zdolności do porozumienia i umiarkowania.

Ten dojmujący problem z rachunkiem sumienia wydaje się tożsamy dla całego środowiska europejskiej liberalnej elity. I jak tu nie uwierzyć w wizję Michela Houellebecqa przedstawioną w „Uległości”? Gdzie nie potrafiąca zerwać z Liberté-Égalité-Fraternité Francja, w końcu zamienia się w państwo semi-wyznaniowe pod znakiem półksiężyca, byle tylko nie ulec radykalnej prawicy.

A to by było prawdziwe szyderstwo z historii.

Czytaj dalej: Rozdział III —>>