Przyjaciele przyjaciół

Konferencja bliskowschodnia w Warszawie 13-14 lutego 2019
Dyplomacja to skomplikowana, wielowątkowa gra na wielu instrumentach. Zwłaszcza w świecie, który jest podzielony, skonfliktowany, o mocno zagmatwanych zależnościach między aktorami polityki międzynarodowej. Dokładnie takie wrażenie nasuwało się wszystkim, zawodowo obserwującym tzw. warszawską konferencję bliskowschodnią. Dla przeciętnego zjadacza chleba, cała impreza miała mało zrozumiały charakter, a jedynym jej wymiernym efektem były korki na ulicach Warszawy. To co przebiło się do szerszej świadomości, to wzbudzające emocje; wpadka amerykańskiej dziennikarki, słowne prowokacje Benjamina Netanjahu we wtórujących mu gazetach czy też zakup przez Polskę systemu HIMARS. Żadne z tych zdarzeń nie było czytane we właściwy sposób, tak jak i całą konferencję przedstawiano, przynajmniej w naszych mediach, jako coś kompletnie innego niż czym była w rzeczywistości (artykuły na Rzeczpospolitej czy Defence24 stanowiły chlubne wyjątki). Ale od początku.
Gulasz po arabsku
Ja wiem, że zdecydowana, przytłaczająca większość domorosłych komentatorów uważa współorganizowanie tej konferencji przez Polskę nie tyle za błąd, co za skrajną głupotę i amerykanofilski serwilizm. Tyle, że tak nie jest. Uważam, że to sukces. Może nie szczególnie wielki i przytłaczający, ale jednak. Żeby to zobaczyć, rozbierzmy sprawę na czynniki pierwsze.
Nasza dyplomacja działa dzisiaj w bardzo trudnych warunkach geopolitycznych (odsyłam po szczegóły do mojej wcześniejszej publikacji „Sztorm dyplomatyczny”). To co trzeba sobie z całą mocą uświadomić – świat się dzieli. Główni aktorzy konsolidują siły i przygotowują się do konfrontacji. Istnieją tylko „my” i „oni”, mało kto może pozwolić sobie dzisiaj na luksus bycia neutralnym. Dla Polski taka możliwości nie istnieje, chociaż rozpaczliwie staramy się balansować prawie wszystkie strony sporu.
USA zaproponowało nam współorganizację dużej, międzynarodowej konferencji. Podjęliśmy się tego zadania, kontynuując naszą politykę zapowiedzianą już a propos członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, niejako łączenia ponad podziałami ze skłanianiem się ku pośrednictwu Waszyngton vs. europejska opozycja. Amerykanie szukali przychylnego im, ale jednak politycznie neutralnego miejsca na spotkanie zmierzające do konsolidacji ich bliskowschodnich sojuszników. Sprawa była delikatna, chodziło bowiem o sojusz sunnickich państw arabskich z Izraelem. Sojusz, który z bardzo wielu powodów, może się utrzymać tylko z uwagi na wspólnego wroga i to się udało. Dokładnie ten sam mechanizm skłonił kapitalistyczny Zachód do współpracy z na wskroś bolszewicką Rosją przeciw nazistowskim Niemcom podczas drugiej wojny światowej. Tym współczesnym arcywrogiem został Iran. Kandydat wręcz idealny, ponieważ od wielu lat opierający swoją retorykę o wezwania do anihilacji Izraela, USA i generalnie wyłamujący się z dyplomatycznego mainstreamu religijnym „oczadzeniem”, jak to w teokracjach bywa. Jego często histeryczna narracja automatycznie wtłacza go w format idealnego szwarc-charakteru. W oczach Zachodu teokracja nie może licować z demokracją liberalną, a dla sunnitów szyizm jest niczym więcej niż muzułmańskim wynaturzeniem. Tyle w warstwie ideologicznej.
W wymiarze praktycznym Iran to regionalne mocarstwo, z powodzeniem wpływające na wydarzenia w pobliskim Iraku, Syrii, Libanie i Jemenie. To zachowanie od dawna miesza szyki Arabii Saudyjskiej ale też USA. Jednocześnie, Iran stanowi geograficznie bardzo ważny punkt na szlakach handlowych pomiędzy Azją a Europą. Dlatego jest i będzie ważnym partnerem handlowym dla Chińskiej Republiki Ludowej. Ta, z kolei, właśnie rzuciła rękawicę Stanom Zjednoczonym Ameryki, zamierzając przejąć rolę najpotężniejszego państwa na świecie, a przynajmniej zmusić Amerykanów do zrzeczenia się hegemonii na rzecz policentryzacji świata. Stąd wojna handlowa, stąd wielkie tarcia związane z inicjatywą Nowego Jedwabnego Szlaku, mającego uniezależnić fabrykę „Chiny” od morskich szlaków handlowych podlegających kontroli wszechpotężnej US Navy. Destabilizacja Iranu, to zablokowanie ważnego szlaku handlowego do Europy. To powstrzymanie eksportu i importu surowców. Zatrzymanie ruchu w obu kierunkach to sposób na „przyduszenie” Państwa Środka, bo fabryka musi importować surowce by produkować i jednocześnie musi swoje towary wysyłać do klientów by móc utrzymywać swój wieloletni wzrost gospodarczy, a co za tym idzie – wielki rozwój państwa. Z drugiej strony, szyicki Iran stanowi arcywroga dla sunnitów, zwłaszcza salafickiego Królestwa Arabii Saudyjskiej. Oba państwa konkurują nie tylko o palmę pierwszeństwa w rejonie Półwyspu Arabskiego, ale też o rząd dusz. W ostatnim czasie, Persowie znacznie rozszerzyli swoje panowanie. Porozumienie nuklearne dało im swobodę handlową i gigantyczne środki finansowe po trzydziestu latach sankcji. Jednocześnie walka z Państwem Islamskim w Syrii i Iraku okazała się znakomitą okazją do zbudowania powiązań wojskowych i politycznych. Tak po prawdzie, tylko interwencja Teheranu uchroniła zarówno Damaszek jak i Bagdad od upadku i przejścia w ręce ekstremistów walczących pod czarnymi sztandarami Proroka. Gdyby nie to Kalifat trwałby nadal.
Dzisiaj wpływy Iranu sięgają po Morze Śródziemne, przez przyjazny Irak, na wpół podporządkowaną Syrię, a na całkowicie zależnym Libanie kończąc. To oznacza, że kraj nazywający Izrael „małym szatanem”, posiada regularne jednostki wojskowe przy samej jego granicy (w tym może posiadać liczne wyrzutnie rakietowe). Zagrożenie, odległe do niedawna o 1000 km, nagle znalazło się w bezpośredniej bliskości. A to gwałtownie pogorszyło położenie Izraela. Przy jednoczesnym wycofywaniu się Amerykanów z Syrii, państwo żydowskie znajduje się w pozycji faktycznie zagrażającej jego istnieniu. To niebezpieczeństwo powoduje głęboko odczuwany niepokój. Taki jest bezpośredni powód wojennej retoryki Netanjahu i jego licznych wizyt zagranicznych. W tym częstych spotkań z Władimirem Putinem jako, że to Rosja rozdaje dzisiaj karty w Syrii i to ona może pomóc zbalansować irańską obecność w tym kraju. Stąd częste naloty lotnictwa izraelskiego na cele w Syrii, głównie składy amunicji i siły Strażników Rewolucji, przy jednoczesnej bierności rosyjskich systemów antydostępowych.
Cała ta sytuacja jest też sworzniem w relacjach Izrael-USA. Wyjątkowo bliskich z uwagi na rodzinne powiązania Donalda Trumpa. Po kilkunastu latach obecności wojskowej na Bliskim Wschodzie, Amerykanów już nie stać na ponoszenie ciężarów związanych z kolejną interwencją zbrojną w regionie. Dlatego redukując koszty, przenoszą odpowiedzialność za „sprawy arabskie” na swoich sojuszników. Sami wycofują się na z góry upatrzone pozycje, tam gdzie ich przewaga nadal jest wielka – czyli na morze, oraz do utrzymujących zdolności operacyjne lotnictwa regionalnych baz wojskowych. Takie bazy są m.in. w Katarze, Jordanii, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Omanie i Kuwejcie (wszystkie przysłały do Warszawy swoich dyplomatów). Przy czym Waszyngtonowi zależy na uregulowaniu sytuacji w Syrii, co wydaje się niemożliwe bez udziału Rosji, Turcji i Iranu, z którymi nie są się w stanie dogadać. Mają bowiem sprzeczne interesy geopolityczne, czego dowodem był zorganizowany przez te państwa w dokładnie tym samym czasie, alternatywny szczyt na temat uregulowania sytuacji w Syrii. Dlatego Amerykanie ciężar problemu, scedują na Arabię Saudyjską i Izrael. Rijad jest też seniorem sunnickiej koalicji prowadzącej wojnę zastępczą z Iranem w Jemenie. Na marginesie tych relacji, znajduje się Katar, państwo od 2017 roku tkwiące w lokalnej izolacji z uwagi na swoją politykę zagraniczną – rozgrywanie regionu wbrew interesom Rijadu, przy częstej choć cichej współpracy z Teheranem. Katar jest jednak ważny dla Amerykanów, a jego zupełna „strata” na rzecz Iranu lub spowodowany saudyjską inwazją upadek tworzyłyby bolesny wyłom w równowadze sił Zatoki Perskiej. Nie tylko z uwagi na geograficzną bliskość Iranu, ale też silne powiązania z Turcją, która i bez tego nie jest łatwym partnerem dla Amerykanów.
Reasumując. Z amerykańskiego punktu widzenia, nadrzędna nad wszystkimi innymi konfrontacja z Chinami, wymaga uporządkowania spraw na Bliskim Wschodzie, który zbyt intensywnie angażuje ich siły i uwagę. Przeszkadzają w tym mający własne interesy Iran, Rosja i Turcja, ale tylko ten pierwszy jest „w zasięgu” mocy sprawczej amerykańskich sojuszników w regionie. Dodatkowo, stanowi on bardzo ważny punkt geograficzny w planach Nowego Jedwabnego Szlaku. Jednak amerykański obóz jest mocno podzielony, głównie z powodu trwającego dekady konfliktu żydowsko-palestyńskiego, przez co nie jest aż tak efektywny jakby mógł być gdyby najpotężniejsze wojskowo państwa regionu wciąż nie patrzyły na siebie wilkiem. Usunięcie tej przeszkody radykalnie zmieniłoby sytuację w regionie, przechylając szale z powrotem na korzyść Amerykanów. Temu służyć ma „umowa stulecia”, plan pokojowy przygotowywany od kilku lat przez zięcia prezydenta Donalda Trumpa – Jarreda Kushnera. Pierwszym etapem realizacji tego gotowego już scenariusza była właśnie konferencja warszawska.
Polski sukces
To w Warszawie sunnickie państwa arabskie zaznajomione zostały z ramami planu pokojowego Kushnera. Na razie ogólnymi, bo temat jest bardzo delikatny i jak mówią nieoficjalne doniesienia, wymagać będzie istotnego kompromisu tak ze strony Izraela, jak i Palestyny, a wybory parlamentarne w tym pierwszym są tuż, tuż. Dlatego Amerykanie wiele miejsca poświęcili na antyirańską retorykę, upewniając się, że wszyscy członkowie przyszłego sojuszu są przynajmniej pod tym względem jednomyślni. Takie potwierdzenie otrzymali. Siedzący obok izraelskiej delegacji arabscy dyplomaci mieli też okazję do licznych zakulisowych rozmów (zwłaszcza, że bodaj od 1991 roku nie siedzieli przy jednym stole!). Tak stworzono podstawy do przyszłego porozumienia, które koniec końców, będzie oczywiście wymierzone w Iran. Jeśli zostanie zawarte, wygasi trwający przeszło siedemdziesięcioletni konflikt wokół Palestyny, nawet jeśli kosztem tego będzie nowa wojna z Iranem.
Z tego też powodu Waszyngton zmusił Tel Awiw (Jerozolimę?) i Warszawę do zawarcia kompromisu ws. nowelizacji ustawy o IPN w czerwcu 2018 roku. Wtedy też pewnie powstała koncepcja warszawskiej konferencji. Zgodnie bowiem z doniesieniami redaktora Jerzego Haszczyńskiego („Rzeczpospolita”), pierwsi dyplomaci rezerwowali miejsca w warszawskich hotelach już na pół roku przed jej rozpoczęciem. Ta arabsko-izraelska konsolidacja się udała, co widać było wyraźnie po oficjalnych reakcjach strony izraelskiej i nieoficjalnych doniesień państw arabskich. Podstawowy cel został więc osiągnięty.
W pierwotnym zamyśle, drugorzędnym przeznaczeniem konferencji miało być wciągnięcie do współpracy Unię Europejską. To się jednak Amerykanom w dużej mierze nie udało, ponieważ przez ten czas stosunki między sojusznikami uległy dalszemu pogorszeniu. Francja, Niemcy i Wielka Brytania zdecydowały nawet o utworzeniu instytucji finansowej Instex, mającej pomóc w handlu z Iranem i omijaniu tym samym amerykańskich sankcji. Oczywiście, członkowie UE wysłali na szczyt swoich przedstawicieli, ale w niektórych przypadkach były to osoby ostentacyjnie wręcz niskiego szczebla dyplomatycznego (dyrektorzy departamentów – Francji i Niemiec).
Należy zwrócić szczególną uwagę na fakt, że wezwanie Amerykanów było elementem faktycznej konsolidacji sojuszników. Waszyngton chciał wiedzieć, na kogo może realnie liczyć. To dlatego ponad dziesięciu przedstawicieli państw arabskich przybyło do Warszawy, mimo wezwań do jej bojkotu kierowanych do nich przez władze Autonomii Palestyńskiej. Mimo wymuszonego bojkotu przez Liban (współrządzony przez proirański Hezbollah), Syrię i Irak. To wielka zmiana, bo dotąd Palestyna dysponowała prawem nieformalnego weta wobec pozostałych państw arabskich jeśli chodzi o kontakty z Izraelem. To dobrze rokuje dla procesu pokojowego, znacznie osłabia palestyńską pozycję negocjacyjną i tym samym skłania do kompromisu. Z tego samego powodu do Warszawy przybył szef MSZ Brazylii czy Korei Południowej, choć są to kraje raczej odległe geograficznie od tematu spotkania. Był też węgierski minister Szijarto, ponieważ Węgry uparcie balansują między Rosja, USA i Chinami o co zresztą troszkę się posprzeczali przy okazji wizyty sekretarza stanu Mike’a Pompeo. Z tego samego powodu przybyła niesławna austriacka minister Karin Kneissl (znana z zaproszenia na swój ślub W. Putina). Podobnie, obecny był minister SZ Kataru, ponieważ kraj ten nie może pozwolić sobie na zaliczenie do obozu „wrogów” USA. Przeciwnie, Amerykanie chcą normalizacji relacji między Doha a Rijadem. Zależności było jeszcze wiele i wyraźnie widać kto stawia na sojusz z USA, a kto nie.
Polska, po szczycie NATO w 2016 i konferencji klimatycznej w 2018 roku, po raz kolejny udowodniła, że może i potrafi organizować duże międzynarodowe wydarzenia. Coraz częściej na politycznej mapie mentalnej świata, pojawia się jako dobre miejsce do prowadzenia rozmów. To duża zaleta, która wzmacnia naszą narrację o dominującej roli w regionie. Spotkań o podobnym wymiarze nie organizują przecież ani państwa bałtyckie, ani nasi południowi sąsiedzi, ani nawet Rumunia, Węgry czy Austria. To wskazuje gdzie jest środek ciężkości regionu, a to ważne bo wydarzenie obserwowane było uważnie przez cały świat.
Inną kwestią jest to, jak dokładnie wygląda nasza relacja z USA. Na dzień dzisiejszy naszym celem jest polska racja stanu: zapewnienie bezpieczeństwa państwa. Jego przetrwania, niezależności, integralności i swobody handlu. Wobec destabilizacji porządku światowego i braku samowystarczalności wojskowej oraz energetycznej, musimy oprzeć się na silniejszym sojuszniku. W tej chwili żadne inne państwo nie jest nam w stanie zaoferować gwarancji takich jak USA. Nie jest nas w stanie wspomóc wojskowo i politycznie w przypadku agresywnych działań Federacji Rosyjskiej. Dlatego, granie na sojusz z USA jest naszą jedyną realną opcją i w tej chwili nasz sojusz ulega stałemu zacieśnieniu. To nie znaczy, że Amerykanie nam na pewno pomogą! Ale przynajmniej mają ku temu techniczne możliwości. Ich pomoc jest rzeczywistym, a nie deklaratywnym wsparciem. Jednocześnie staramy się utrzymać silne relacje z Unią Europejską, której jesteśmy częścią. To, że kontestujemy (nie my jedni) jej dzisiejszy kształt wcale nie oznacza, że odwracamy się od niej plecami. Nasza zależności gospodarcza od niej (a w szczególności Niemiec) jest niemal całkowita. Tyle, że UE nie istnieje obecnie jako przeciwwaga dla wpływów rosyjskich, ani jako siła militarna. Te interesy zmuszeni jesteśmy godzić i pod tym względem zachowaliśmy na konferencji pełen profesjonalizm, nieustannie łagodząc retorykę. Widać to było wyraźnie po początkowo wojowniczych wypowiedziach przedstawicieli USA, Izraela i niektórych państw arabskich, które były następnie tonowane. Niewygodne nagrania usunięto z serwisów prasowych, dyplomaci zastępowali słowo „wojna” dużo bardziej ogólnikową „konfrontacją”, albo publikowano oficjalne dementi. W końcowym oświadczeniu ani razu nie wspomniano o Iranie, a jedynie o ogólnej skali wyzwań bliskowschodnich. Stało się tak mimo ostrych wypowiedzi np.: Mike Pence’a, zarzucającego Iranowi przygotowania do nowego Holocaustu. Polska nie zmieniła swojego stanowiska dyplomatycznego i mimo ciągłych niezręczności gości, zachowała się po gospodarsku. Nawet jeśli Mike Pompeo pozwolił sobie wyrazić nadzieję „na przyspieszenie prac nad restytucją mienia pożydowskiego” (chodziło o ustawę reprywatyzacyjną), a później bezwiednie przywołał postać stalinowskiego zbrodniarza jako przykład niezłomnej polskości. To są sprawy ważne dla naszej wrażliwości historycznej, ale niekoniecznie zauważalne na zewnątrz. W opinii wielu państw (myślę, że zwłaszcza regionu Trójmorza) Polska wzmocniła swoją pozycję.
Na marginesie, wiele krwi napsuły nam też medialne wypowiedzi Netanjahu na temat polskiej współpracy z nazistami (w odpowiedzi na zapytanie dziennikarza wpływowego Haaretz). Chociaż faktem jest, że Netanjahu wypowiadał się w kontekście nowelizacji ustawy IPN niejako broniąc kontrowersyjnego w Izraelu porozumienia z Polską z czerwca 2018 (chodzi o wspólne oświadczenie o odpowiedzialności). Starając się bagatelizować tę kwestię, powiedział że nie wiadomo mu aby ktokolwiek odpowiadał przed sądem za mówienie o tych Polakach którzy współpracowali z nazistami. Przekaz medialny „Times of Israel” i „Jerusalem Post” od razu podjął to jako potwierdzenie polskiej winy. Wypowiedź ta była powodem napięcia międzypaństwowego i w rezultacie zapowiedzi odwołania szczytu grupy V4 w Izraelu. Ambasador Izraela oficjalnie zaprzeczyła przekazowi medialnemu. Gdzie wracamy do starego problemu relacji polsko-żydowskich w kontekście skrajnie nacjonalistycznych rządów Likudu i często antypolskiej retoryki tej partii. Syndrom oblężonej twierdzy i wiecznego wojennego wzmożenia przez nią prezentowany obliczony jest na użytek wewnętrzny i niestety stale kładzie się cieniem na naszych relacjach. Niemniej, stanowimy dwóch, kluczowych dla USA sojuszników (choć w różnych regionach) i dlatego zawsze wymuszać na nas będą porozumienie, nie dopuszczając do dłuższego konfliktu.
Wszystkie te słowne nadużycia i lapsusy, zwłaszcza wynikające ze specyfiki wyborczej (zarówno wypowiedź o restytucji mienia jak i ta o polskiej odpowiedzialności) choć wymagają naszej stanowczej odpowiedzi są na razie niczym więcej jak kiełbasą wyborczą. I tak należy je traktować, nie jako państwowy 'grand plan’ a raczej tani populizm. Nie bagatelizujmy ich, bądźmy czujni, ale też nie popadajmy w histerię. Tak samo spokojnie podchodźmy do uroczystego podpisania umowy na zakup amerykańskich systemów rakietowych HIMARS. To także element gry wyborczej. O ich zakupie wiadomo już od zeszłego roku, nie jest to więc specjalnie wielkie wydarzenie zwłaszcza, że kupujemy tylko jeden dywizjon z dziewięciu wcześniej zapowiadanych i to nie w offsecie, ale „z półki”. O ile stanowi to krok w dobrym kierunku, jest właśnie tylko tym – etapem budowania zdolności wojskowych. Mocno zresztą spóźnionym i okrojonym, bo dostawy planowane są do 2023 roku, a to o dwa lata za późno w stosunku do realności zagrożenia. Niemniej, tych dwadzieścia wyrzutni to okazja do przeszkolenia załóg dla kolejnych dywizjonów, a niewielka ilość zakupionej w pakiecie amunicji, nie oznacza że nie otrzymamy jej więcej jeśli będzie potrzebna (praktycznie z dnia na dzień). Bo co łatwiej dostarczyć w krótkim terminie? Całą machinę, czy tylko rakiety do niej? Wyrzutnie Homar (polska nazwa) to nic innego jak nasz straszak na Rosję, która od dawna grozi nam Iskanderami. Choć jest to zupełnie inny typ sprzętu, przeznaczony do innych zadań, jego posiadanie stanowi początek zgrabnej odpowiedzi na destabilizującą rolę Kaliningradu.
Szerszy kontekst
Warszawska konferencja odbyła się na chwilę przed Monachijską Konferencją Bezpieczeństwa i w tym kontekście była ważna dla Amerykanów. Dzięki temu, z już „policzonymi szablami” mogą oni usiąść do stołu z całą resztą świata. Inaczej niż w roku 2018, tematem będzie już tylko konfrontacja. Będzie tam Iran, Rosja (swoje stanowiska ustaliły na podobnym szczycie), Chiny, Francja i Niemcy których zabrakło w Warszawie. Będą tam obecni tak sekretarz stanu Mike Pompeo jak i wiceprezydent Mike Pence. Paść tam może dużo więcej ostrych słów, a atmosfera na pewno będzie gorąca.
Dlatego Polska musi wybierać strony, nie posiada bowiem geopolitycznego komfortu Węgier, oddalonych geograficznie od jakichkolwiek zagrożeń dla swojego istnienia. Wybór pomiędzy USA, a Iranem, nie jest w istocie żadną kwestią pod rozwagę. Z Teheranem łączą nas bardzo mizerne kontakty handlowe i jedynie (już nieaktualna) perspektywa ich wzmocnienia. W istocie, nie poświęcamy żadnych dobrych relacji czy kontaktów w świecie arabskim, skoro spora część tego świata jest w tym samym sojuszu co my. Nawet jeśli faktycznie, nasze relacje z Libanem czy Syrią ulegną pogorszeniu i tak od lat nie korzystamy z naszych wypracowanych za PRL kontaktów. Oddajemy naszą nieistniejącą pozycję na Bliskim Wschodzie za realne wzmocnienie sojuszu z USA. Czy to się przełoży np.: na Fort Trump – stałą obecność wojsk USA w Polsce? To się jeszcze okaże. Inwestując środki, czas i prestiż w relacje z USA, musimy być gotowi na alternatywne scenariusze ponieważ nic w dzisiejszych czasach nie jest w 100% pewne. Tymczasem Amerykanie zdają się nas wzmacniać. Na chwilę przed konferencją, w naszej stolicy odbyło się spotkanie 12 ambasadorów USA rezydujących w państwach Europy. Wspólnie radzili jak mogą koordynować działania i pomagać w promocji idei Trójmorza. Niewątpliwie też, amerykańska administracja musi czuć, że do skutecznego działania wymagane jest jej większe zaangażowanie w sprawy Europy Środkowej i Wschodniej, jako przeciwwaga dla wpływów chińskich. Temu służyło tournée Mike Pompeo przed wizytą w Warszawie. Wszystko to jest strategią będącą konsekwencją tzw. doktryny Trumpa (patrz artykuł o tym tytule), która przewiduje także sukcesywne „pompowanie” Polski jako głównego amerykańskiego sojusznika w regionie i niejako przywódcę okolicznych państw (patrz „Trump w Warszawie”), co zresztą dał do zrozumienia sam Trump w lipcu 2017 roku przebywający w Polsce z wizytą. Jesteśmy im potrzebni tak samo jak oni nam. Pamiętajmy, by mimo duszącej nas bezalternatywności spowodowanej latami zaniedbań, mocno negocjować nasze interesy. Do naszej racji stanu należy, by przy okazjach takich jak warszawska konferencja, uzyskiwać możliwie najwięcej ile się da.
Czy tak było tym razem i z małego sukcesu zbudujemy coś większego, czas pokaże.
Data: 15-02-2019
0 komentarzy