Pokój czy doraźny sojusz?
Nawiązanie relacji dyplomatycznych między Izraelem a poszczególnymi państwami arabskimi było w przeszłości powszechnie celebrowane. Dlaczego tym razem jest inaczej? Być może dlatego, że zawarte porozumienie opiera się na szantażu.
17 – 09 – 2020
Najważniejsze tezy:
- Osią normalizacji relacji państw arabskich z Izraelem jest kooperacja przeciwko Iranowi.
- USA zgodnie z planem cedują odpowiedzialność za stabilizację regionu na sojuszników, jednocześnie redukując swoją obecność wojskową.
- Globalna rywalizacja USA, Rosji i Chin oraz regionalna Iranu i Turcji uniemożliwiają osiągnięcie trwałej stabilizacji na Bliskim Wschodzie.
- Zamiast pokoju widzę raczej wymuszoną szantażem konsolidację przed zbliżającym się starciem.
Nawiązanie relacji dyplomatycznych między Izraelem a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi i Bahrajnem, opisywane jest jako element szerszego procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie. Bez wątpienia istnieją liczne przesłanki świadczące o woli uznania państwa żydowskiego i nawiązania z nim relacji przez przynajmniej kilka krajów arabskich. Według słów Donalda Trumpa, w niedalekiej przyszłości możliwe są podobne umowy jeszcze z kilkoma innymi stolicami. Nieoficjalnie mówi się o Omanie, Sudanie czy Maroko.
Krótka historia długiego konfliktu
To duża zmiana formalna w regionalnych relacjach politycznych, ponieważ jeszcze miesiąc temu Izrael był uznawany jedynie przez Egipt (1979) i Jordanię (1994). Za porozumienie pokojowe z Camp David (1978) prezydent A. Sadat (Egipt) i premier M. Begin (Izrael) otrzymali pokojową Nagrodę Nobla, a mimo to w świecie arabskim Tel Awiw pozostał wyklęty na dziesięciolecia. Co zrozumiałe, głównie z uwagi na nierozwiązany problem Palestyny. Tymczasem dzisiaj, w przeciągu zaledwie kilku tygodni liczba państw muzułmańskich nawiązujących otwarte relacje z Izraelem ulega podwojeniu. Jak do tego doszło i o co chodzi?
Nie jest przecież tak, że pomiędzy rokiem 1978 a 2020 niczego nie zrobiono w sprawie tzw. bliskowschodniego procesu pokojowego. Wręcz przeciwnie. W końcu XX wieku wydawało się nawet, że dojdzie do przełomu, gdy premier Icchak Rabin podał dłoń przywódcy OWP Jasirowi Arafatowi (Porozumienia z Oslo 1993 r.), doprowadzając przy okazji do normalizacji relacji z Jordanią. Niestety, starania te przerwała śmierć Rabina z rąk zamachowca 4 listopada 1995 roku. Władzę po zmarłym przejęły partie nacjonalistyczne. Mimo, że rozmowy były kontynuowane przez obejmującego urząd (po raz pierwszy) premiera Benjamina Netanjahu, wkrótce zostały przerwane w wyniku wewnętrznej opozycji na prawicy. A później było już tylko gorzej. Wybuch drugiej Intifady (tzw. Al-Aksa – w 2000 r.), wojna w Libanie i przejęcie władzy przez Hamas w Gazie (2006), wreszcie globalny kryzys finansowy i arabskie rewolty w 2011 roku.
Wszystkie te wydarzenia spychały rozmowy palestyńsko-żydowskie na dalszy plan, zwłaszcza, że strony nie były skłonne do ustępstw. Sytuacja zmieniła się po wygraniu prezydentury przez Donalda J. Trumpa. Jego program wyborczy zakładał zakończenie tzw. „niekończących się wojen” (endless wars), tj. wycofania sił amerykańskich z regionów pozostających w długotrwałej destabilizacji. Realizacja tego postulatu przełożyła się de facto na rezygnację Waszyngtonu z roli światowego policjanta. Wiem, że o procesie tym i rywalizacji USA z Chinami pisałem w Globalnej Grze wielokrotnie. Wart jest jednak kolejnego wspomnienia, stanowi jeden z podstawowych czynników z stojących za obecnymi wydarzeniami.
Mierzący się z aspirującymi do roli supermocarstwa Chinami Amerykanie, postanowili całkowicie zmienić zasady globalnej gry. Robią to w sposób zgodny z profilem psychologicznym głównego lokatora Białego Domu, czyli niczym w wielkim biznesie.
Po pierwsze, musieli odbudować swój potencjał, tak gospodarczy jak i wojskowy, na co złożyła się kompletna zmiana prowadzonej polityki zagranicznej. Po drugie, okres przejściowy, w którym to Waszyngton konsoliduje posiadane siły i zasoby, przypomina restrukturyzację korporacji. Placówki generujące zbyt wysokie koszty w stosunku do przynoszonych korzyści, zostały pozamykane lub znacznie zredukowane. Przy czym administracja musiała dołożyć wszelkich starań by wygasić cały szereg absorbujących konfliktów regionalnych. W dodatku najlepiej w taki sposób by wycofanie sił wojskowych nie wyglądało na upokarzającą rejteradę. Po trzecie, chciano zminimalizować ryzyko powstania tzw. próżni bezpieczeństwa. Dlatego próbowano podjąć rozmowy nawet z rywalizującą ze Stanami Rosją, byle tylko stworzyć podwaliny pod nowy układ sił i antychiński sojusz.
Aby osiągnąć powyższe cele Waszyngton postanowił oddzielić ziarna od plew. Zerwać relacje z nielojalnymi sojusznikami (np. Pakistanem) oraz takie w których USA zbyt wiele traciły (np. z Niemcami). Jednocześnie scedowano odpowiedzialność za bezpieczeństwo w regionie na najwierniejszych z sojuszników. Ale nie za darmo, a za wymierne profity pochodzące ze sprzedaży broni i technologii. Utrzymując biznesową analogię, przypominało to nieco udzielenie franczyzy niezależnym podmiotom, w których franczyzodawca zachowałby głos decydujący bez wtrącania się w zarządzanie daną placówką, jeśli tylko jej działalność przynosiła oczekiwane rezultaty i mieściła się w narzuconym modus operandi.
Pokój poprzez szantaż
Kontakty między Izraelem a państwami arabskimi animowane były przez USA już od kilku lat, mniej więcej od momentu wizyty amerykańskiego prezydenta w Rijadzie w 2017 roku. W tym samym czasie jasnym stało się, że wojna w Jemenie w którą zaangażowała się Arabia Saudyjska, Emiraty, Bahrajn, Sudan, Maroko i Jordania nie toczy się po myśli sunnickich władców. Szyiccy Huti okazali się przeciwnikiem zbyt trudnym do pokonania i to mimo ogromnej przewagi technologicznej bogatych państw Zatoki. Stało się tak, ponieważ rebelianci otrzymali wsparcie od Iranu. A z kolei Teheran, pośrednio lub bezpośrednio, wygrywał nie tylko w Jemenie, ale także powstrzymał upadek Iraku i Syrii pod naporem Kalifatu. Przy okazji znacznie rozbudowując swoją strefę wpływów w tych krajach.
Państwa arabskie znalazły się więc w trudnym położeniu, znienawidzony Iran przez lata mitygowany był przez odgradzający go od półwyspu Irak. Po amerykańskiej inwazji (2003 r.) bariera ta znikła. Bagdad z przeciwnika, stał się cichym sojusznikiem Teheranu. W tym kontekście zniesienie sankcji wobec państwa ajatollahów w ramach umowy JCPOA (z 2015 roku) wzbudziło wielkie obawy w Zatoce. Spodziewano się dalszego wzrostu szyickiej potęgi.
Dlatego Donald Trump, wykorzystując sytuację, zaproponował państwom muzułmańskim prosty układ. Parafrazując, powiedział, że Amerykanie odtąd nie będą się wtrącać w to jak prowadzona jest polityka wewnętrzna danego kraju, ale oczekują wyrzeczenia się ekstremizmu (zwłaszcza wspierania międzynarodowego terroryzmu) oraz konsolidacji przeciw Iranowi (patrz: Baśnie 1001 nocy). W zamian oferował lukratywną kooperację, dostęp do amerykańskich technologii wojskowych i ostrą grę przeciwko Iranowi. Alternatywą było całkowite wycofanie USA bez oglądania się za siebie oraz uczynienie z tych, którzy nie skorzystają z oferty – wrogami Waszyngtonu. Był to oczywisty szantaż, który administracja amerykańska powtarzała jeszcze wielokrotnie w stosunku do innych państw.
Warunki tej nieformalnej umowy zostały spełnione o tyle, że Kalifat ostatecznie upadł, a większość członków GCC (Rada Współpracy w Zatoce) opowiedziała się przeciw Teheranowi (z wyjątkiem Kataru). Waszyngton bardzo szybko pokazał, że realizuje swoje obietnice. Na początku 2018 roku zerwał umowę JCPOA, a chwilę później wprowadził jednostronne sankcje wobec Iranu. Podpisano wiele kontraktów na dostawy sprzętu wojskowego do państw Zatoki. Przymknięto też oko na zamordowanie Dżamala Czaszukdżiego na zlecenie saudyjskiego księcia (patrz: Krwawy Książę).
Pacyfikacja arabskich stolic miała jednak jeszcze jeden, zamierzony efekt uboczny. Łagodzenie stanowiska i walka z Iranem otworzyły drogę do porozumienia z Izraelem, którego premier był nie tylko bliskim sojusznikiem amerykańskiego prezydenta, ale też posiadał zbieżne cele geopolityczne (patrz: Symfonia upadku). Dlatego w tym samym czasie postawiono na metodę faktów dokonanych w stosunku do Palestyny. Zaczęło się od ogłoszenia Jerozolimy stolicą Izraela (patrz: Ogień w świątyni), następnie wykonano szereg gestów mających zapewnić borykającemu się z zarzutami korupcyjnymi Netanjahu reelekcję.
Wydaje się, że działania te przyniosły zbliżony do oczekiwanego skutek. Należy zauważyć, że władza w państwie żydowskim mimo licznych perturbacji wyborczych (trzykrotnie przeprowadzone wybory do Knesetu w ciągu zaledwie 1 roku) pozostaje w rękach nacjonalistycznej prawicy i osobiście – Benjamina Netanjahu. Nie jest to wygodny partner do negocjacji dla Arabów. Wewnętrzna polityka państwa żydowskiego, zmusza Likud do formowania koalicji z ruchami radykalnymi, jawnie antyarabskimi. Jednak i na to znaleziono sposób.
Okazał się nim, nieco chyba mimowolnie, tzw. plan pokojowy Jarreda Kushnera ujawniony na początku tego roku. Prezydencki zięć potraktował temat Palestyny w charakterystyczny dla siebie sposób. Podszedł do problemu jak do przedsięwzięcia biznesowego. Zaproponowana taktyka przypominała działania dewelopera na przejętym terenie inwestycyjnym, z którego dotychczasowych mieszkańców trzeba przesiedlić albo najlepiej zachęcić do kupna nowo wybudowanych mieszkań. Propozycja ta opierała się w gruncie rzeczy na dalszej marginalizacji Autonomii Palestyńskiej i ekstensywnej ekspansji terytorialnej Izraela w rejonie Zachodniego Brzegu co satysfakcjonowało syjonistów. Stąd też wywołała oburzenie w regionie, zerwanie stosunków dyplomatycznych przez władze Autonomii, ostry sprzeciw Ligii Arabskiej i wielu państw europejskich. Tyle wystarczyło jednak by premier Netanjahu wystosował ultimatum, mówiąc że albo Palestyna podejmie rozmowy i otrzyma średnio atrakcyjne wsparcie gospodarcze i rozwojowe, albo z początkiem lipca siły IDF (izraelskie wojsko) i tak zajmą wyznaczone tereny na Zachodnim Brzegu.
Kolejny raz zastosowano więc szantaż. Wyraźna groźba wobec Autonomii Palestyńskiej, sprowadzająca się w gruncie rzeczy do jej jednostronnej aneksji przez Izrael, dała bardzo potrzebny pretekst dla Zjednoczonych Emiratów Arabskich do wykonania gestu pojednania. Szczególnie, że palestyńskie władze same wykluczyły się z rozmów. Otóż warunkiem normalizacji przedstawionym przez Abu Zabi, było odstąpienie przez Izrael od planów aneksji terytorium Zachodniego Brzegu. Tel Awiw chętnie na tę propozycję przystał, zastrzegając jednak, iż jest to jedynie zawieszenie planów. Pozostawił sobie argumenty w negocjacjach z Hamasem i Fatahem. Netanjahu doskonale zdawał sobie sprawę, że aneksja dalszej części Palestyny byłaby bardzo kosztowna materialnie i politycznie. W trudnej koalicji z Bennym Gantzem (współpremierem), być może w ogóle niemożliwa do przeprowadzenia w ramach administracji rządowej. Jednocześnie jednak ultimatum wobec Palestyńczyków stanowiło idealną okazję wykorzystaną przez Emiraty mogące wystąpić w roli ich obrońców. Podobnie postąpił Bahrajn, a skoro tak to można założyć, że na taki sam gest ma ochotę Arabia Saudyjska, choć na razie decyzja ta jest blokowana przez osobistą niechęć króla Salmana.
Uważam, że liberalizacja prowadzona przez księcia następcę tronu Muhammeda bin Salmana ma prócz rozwiązywania ważnych problemów kraju, realizować także normalizację w relacjach z Żydami. Dowodem na to jest choćby puszczony w maju 2020 roku w saudyjskiej telewizji serial „Umm Haroun” (opowiadający o żydowskiej rodzinie mieszkającej w nienazwanym państwie nad Zatoką Perską roku 1948), oraz dopuszczenie bezpośrednich lotów cywilnych z ZEA do Izraela i odwrotnie, przez terytorium królestwa.
Cicha współpraca
Budowanie porozumienia jest możliwe, z uwagi na istnienie zainicjowanego przez Amerykanów po 2001 roku nieformalnego forum współpracy wywiadowczej i wojskowej między Izraelem a niektórymi państwami arabskimi. Z początku opierało się ono o walkę ze wspólnym wrogiem, tj. dżihadystycznym terroryzmem, później płynnie przeszło w kooperację przeciw Iranowi (np. w Syrii i Jemenie). Krąg ten stanowią głównie państwa zrzeszone we wspomnianym już Gulf Cooperation Council: Królestwo Arabii Saudyjskiej, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn, Katar (czasowo zawieszony), Kuwejt i Oman.
Do tego zestawu możemy dodać jeszcze kraje zaangażowane w jemeńską wojnę domową: Maroko, Egipt, Jordanię i Sudan.
Na tej bazie prowadzona jest omawiana normalizacja na poziomie oficjalnych relacji międzyrządowych. Dotychczasowy paradoks polegał na tym, że wymienione wyżej państwa współpracowały z Izraelem mimo, iż oficjalnie nie był przez nie uznawany. Działo się tak, ponieważ ludność arabska tradycyjnie solidaryzowała się z Palestyńczykami. Pamiętajmy, że mieszkają oni w wielu bliskowschodnich krajach i stanowią część lokalnych społeczności. Elementem publicznych działań mających zmieniać emocje było nie tylko wspomniane spotkanie w Rijadzie w 2017 roku ale też warszawska konferencja z lutego 2019 roku. To w Warszawie dyplomaci żydowscy i arabscy rozmawiali oficjalnie twarzą w twarz po raz pierwszy od bardzo wielu lat. Obecne porozumienie Abu Zabi i Tel Awiwu jest więc zwieńczeniem co najmniej kilkunastoletniego procesu, który uległ znacznej intensyfikacji w ostatnich trzech latach. Prawdopodobnym jest, że kolejne stolice z wyżej podanej listy oficjalnie uznają istnienie państwa żydowskiego i to w niedługim czasie. Trumpowi zależy na sukcesach dyplomatycznych mogących pomóc w jego reelekcji. Szczególnie, że w ostatnich latach zbyt często smakować musiał gorycz porażki.
Opisany proces może wydawać się pasmem sukcesów, jednak takim w rzeczywistości nie jest. Amerykanie popełnili w ostatnich trzech latach bardzo wiele kosztownych błędów, z których należy wymienić m.in. opuszczenie Kurdów w Syrii (patrz: Wyrok na Kurdów) i utracenie Iraku (patrz: Perski Gambit) w wyniku czego doszło do osłabienia Arabii Saudyjskiej. Dla przypomnienia, do buntu rządu w Bagdadzie doszło po zabójstwie perskiego generała Ghasema Sulejmaniego w styczniu 2020 roku. W następstwie Iran ostrzelał amerykańskie bazy wojskowe w Iraku, na co USA nie odpowiedziały zbrojnie. Ta słabość reakcji w połączeniu z decyzją o redukcji sił wojskowych, kolejnymi sukcesami Huti w Jemenie i atakami na infrastrukturę naftową Saudów wprawiła Rijad w poczucie zagrożenia. Na tyle istotne by poszukał wsparcia w kontaktach z Rosją i Chinami. Podobnie istotną przeszkodą dla konsolidacji bliskowschodniego sojuszu była polityka Kataru (patrz: Arabia ma Katar), który stawiał na zbliżenie nie tylko z Iranem, ale i Turcją. Istnieją też niesnaski między Emiratami, a Arabią Saudyjską. A sam Izrael ogarnięty szałem wewnętrznej kampanii wyborczej ma ogromny problem ze Strefą Gazy (patrz: Iustitia nemini neganda). Mimo sierpniowego porozumienia z rządzącym nią Hamasem, nadal dochodzi do wzajemnego ostrzału rakietowego. Komplikuje się też sytuacja przygranicznym Libanie, gdzie wielkie wpływy ma wrogi Tel Awiwowi Hezbollah (patrz: Upadek Libanu). A na wszystkie te procesy nakłada się także cień chińskiego smoka, który co i rusz próbuje wciskać się w bliskowschodnią układankę, m.in. stawiając na zbliżenie z Iranem (mówi się o inwestycjach rzędu 400 mld USD w ciągu 25 lat).
Obszerniejszą analizę na ten temat skomplikowanych relacji na Bliskim Wschodzie można znaleźć w dwuczęściowym artykule „Upadek Saudów, triumf Persów”, do którego przeczytania serdecznie zachęcam.
Szersze spojrzenie
Gdzie dochodzimy do kontekstu międzynarodowego. Bliskowschodnią grę Amerykanów komplikują Rosja, Turcja, Iran i Chiny. Wszystkie te państwa wydają się powoli ciążyć ku sobie poprzez system powiązań, doraźnie prowadzonych kooperacji czy zależności gospodarczych. Dla przykładu, mimo nieustannej rywalizacji zarówno Turcja jak i Rosja współpracują np. w Syrii i Libii, zwłaszcza w kontekście wypierania wpływów amerykańskich. Podobne zależności łączą Turcję i Iran w sprawie Iraku, Kataru czy Libanu. Ten ostatni może okazać się bardzo istotny z uwagi na tureckie roszczenia wobec tzw. EastMedu (patrz: Turcja kontra wszyscy). Z kolei Iran wiele obiecuje sobie po współpracy z Chinami, a te zdają się powoli ekspandować w kierunku Zatoki Perskiej, rozbudowując port w Duqm (Oman) i planując bazę morską na perskiej wyspie Kisz.
Taka lokalizacja zapewni Pekinowi kontrolę nad cieśniną Ormuz i bezpieczeństwo dostaw surowców czerpanych głównie wprost z Iranu. Jest też istotnym elementem budowy inicjatywy Jednego Pasa i Szlaku (One Belt&One Road). Choć więc USA oferuje pomoc w wojskowo-politycznym mitygowaniu Iranu, to Chiny kuszą Zatokę Perską ofertą wymiany handlowej i profitów płynących z budowanej przez siebie alternatywy wobec zachodniego konstruktu gospodarczego. Rysują także perspektywę współpracy wojskowej, zwłaszcza, że Amerykanie zamierzają pozostawić na miejscu tylko szczątkowe siły lądowe. Ich działanie ma opierać się na użyciu lotnictwa i marynarki. Chiny chcą udowodnić, że posiadają podobne zdolności, a co więcej, ich specjalna relacja z Teheranem pomoże utemperować agresywną naturę ajatollahów. Na dowód tych zapewnień zorganizowano irańsko-rosyjsko-chińskie manewry na perskich wodach terytorialnych w grudniu 2019 roku. Wszyscy zdają sobie jednak sprawę, że chińska dominacja to nadal kwestia przyszłości.
Z tego powodu to USA zachowują przewagę i dlatego do skutku dochodzi firmowana (wymuszana?) przez nich izraelsko-arabska normalizacja. Doprowadzi ona do konsolidacji sojuszu polityczno-wojskowego, który będzie tworzyć przeciwwagę dla poczynań Iranu, a w przyszłości być może także Turcji.
Wyraźnie widać, że Bliski Wschód stał się terenem globalnej rywalizacji, którą komplikuje jeszcze walka o lokalną hegemonię między Turcją, Iranem a Arabią Saudyjską. Dlatego nie dziwi amerykańska determinacja w redukowaniu obecności w rejonie, który w ciągu ostatnich dwóch dekad tak bardzo zaabsorbował ich siły. Odtąd to lokalni sojusznicy mają brać na siebie odpowiedzialność za stabilizację regionu (patrz: Doktryna Trumpa). Z amerykańskim wsparciem i sprzętem wojskowym, ale już bez jankeskich żołnierzy stanowiących główną siłę. Pokłosiem tej strategii są rozmowy pokojowe w Afganistanie (na razie bez rozstrzygnięć) czy Kosowie (zakończone sukcesem). Niezależnie od efektu końcowego negocjacji w pierwszym przypadku do kraju wróci kilka tysięcy amerykańskich żołnierzy, w drugim kilkuset (misja KFOR). Wszyscy oni, tak jak i ci wycofani z baz w Niemczech, powrócą do ojczyzny. Zapewne po przezbrojeniu i przegrupowaniu, czekać będą w gotowości do podjęcia misji na Pacyfiku. Nie wcześniej jednak niż po listopadowych wyborach w USA.
Wypada wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Amerykanie budują nowe sojusze w oparciu o kontakty bilateralne i rozmowy prowadzone w oderwaniu od dotychczasowych formatów międzynarodowych. Zauważmy, że tak jak konstruują układy sojusznicze na Bliskim Wschodzie, tak samo wiążą się z aliantami na Pacyfiku czy w Europie. Dlaczego, skoro np. w przypadku Polski, oba kraje są członkami Sojuszu Północnoatlantyckiego, który adresuje kwestie bezpieczeństwa i współpracy? Z tego samego powodu, dla którego w styczniu 2019 roku porozumienie o wzajemnej obronie podpisały Francja i Niemcy (patrz: Rozpad Zachodu). Dotychczasowe umowy, pakty i porozumienia są nieustannie kwestionowane, a ich spójność podważana. Także przez samych Amerykanów, ale nie tylko.
Na wschodnim Morzu Śródziemnym powoli dojrzewa konflikt między Turcją a Francją, Grecją, Cyprem i Egiptem, który już teraz powoduje duże tarcia wewnątrz NATO. Nie jest wykluczone, że dojdzie do punktowego starcia zbrojnego np. między marynarką turecką i francuską lub grecką. Ankara może też zdecydować się na zajęcie określonego terytorium lądowego lub morskiego w spornym rejonie, lub jego blokadę. Taka ewentualność skończy się rozpadem NATO w dotychczasowym kształcie. Zrodzi też szereg bolesnych reperkusji. Kontakty bilateralne pozwolą więc utrzymać sojuszników nawet w przypadku rozpadu istniejących układów międzynarodowych.
Dlatego obserwowany proces postrzegam raczej jako konsolidację przed potencjalnym konfliktem. Zauważmy, że trwałe porozumienia pokojowe ustanawiane są przeważnie krótko po zakończeniu takiego czy innego, krwawego konfliktu zbrojnego. Wtedy gdy ludzie zmęczeni są długotrwałym cierpieniem, a państwa próbują podnieść się ze zgliszczy. Tymczasem bliskowschodnia normalizacja następuje głównie z obawy przed zmianą w układzie sił. Jest więc nadal doraźnym sojuszem dotychczasowych wrogów, przeciwko wspólnemu zagrożeniu. Z kolei tam gdzie wojna rzeczywiście zbiera swe fatalne żniwo: w Libii, Syrii, Iraku czy Jemenie, nadal nie widać determinacji do jej zakończenia. Co więcej, cały proces przyspieszany jest osobiście przez prezydenta Donalda Trumpa. Jego zakończenie stanowić będzie korzystną okoliczność w zbliżających się wyborach prezydenckich. Niestety, taka presja czasowa skłania do chodzenia na skróty. Efekt może nie być satysfakcjonujący dla wszystkich stron negocjacji co przekłada się na solidność podjętych zobowiązań.
Ergo, trwała stabilizacja Bliskiego Wschodu mogłaby nastąpić jedynie za zgodą wszystkich głównych zainteresowanych, tj. USA, Rosji, Chin, Turcji i Iranu. Na to się jednak na razie nie zapowiada.
Ciekawe materiały:
https://warontherocks.com/2020/09/negative-peace-chinas-approach-to-the-middle-east/
https://klubjagiellonski.pl/2020/09/11/chinsko-iranskie-przymierze-zagrozeniem-dla-zachodu/
https://www.nytimes.com/2020/09/11/world/middleeast/bahrain-israel-saudi-arabia.html
https://www.ft.com/content/738e3ee1-e356-4a28-bbd3-e905c572546e
https://www.lowyinstitute.org/the-interpreter/china-iran-bilateral-deal-costs-all-around
https://www.aljazeera.com/indepth/opinion/hype-iran-china-partnership-200907074632198.html
https://www.israelhayom.com/2020/05/03/ramadan-tv-series-about-gulf-jews-ignites-controversy/
https://wiadomosci.onet.pl/swiat/hamas-oglasza-zawarcie-porozumienia-z-izraelem/
https://www.c3sindia.org/wp-content/uploads/2020/03/3-Duqm-Port-Final.pdf
Niniejsza strona jest utrzymywana z wpłat darczyńców i dzięki wsparciu Patronów.
Wsparcie łączy się z szeregiem przywilejów (zależnych od wysokości wpłaty), m.in. wieczystym dostępem do zamkniętej grupy dyskusyjnej, wglądem do sekcji premium i upominkami. Chcesz wiedzieć więcej? Sprawdź TUTAJ.