Ogień w świątyni.
Po wielu dniach niepewności, prezydent Donald Trump ostatecznie ogłosił swoją decyzję o przeniesieniu ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy. Na Bliskim Wschodzie zawrzało, wszystkie palestyńskie partie planują na najbliższy piątek „dzień gniewu”, czyli masowe protesty z perspektywą wzniecenia powstania ludowego. Włosy z głowy rwą w Arabii Saudyjskiej, Turcji i Jordanii (która ma w tej chwili przewodnictwo w Lidze Arabskiej).
O co chodzi? Z formalnego punktu widzenia, jest to wprowadzenie w życie ustawy o ambasadzie w Jerozolimie (Jerusalem Embassy Act) przegłosowanej przez amerykański Kongres jeszcze w 1995 roku. Każdy kolejny amerykański prezydent (Clinton, Bush i Obama) odmawiał wprowadzenia go w życie powołując się na prerogatywę (czyli wyłączne uprawnienie) prezydenta do uznawania czyjejś zwierzchności nad danym terytorium. Czyli, że Kongres mógł sobie głosować ale ostateczna decyzja należała do głowy państwa. Dodatkowym argumentem, który był prawdziwym powodem tak długiej wstrzemięźliwości, była obawa o zachwianie mitycznego wręcz bliskowschodniego procesu pokojowego.
A dlaczego jakieś tam przeniesienie ambasady z jednego miasta do drugiego miałoby mieć znaczenie dla stabilności całego regionu? To stara i długa historia, więc opowiem w skrócie. Dzisiejszy Izrael (jak i Palestyna) powstał decyzją ONZ w 1947 roku. Chodziło o to, by zarówno napływowi Żydzi jak i lokalna ludność arabska były na równych prawach – jedni i drudzy mieli otrzymać państwo powstałe w wyniku podziału brytyjskiego Mandatu Palestyny. Plany piękne ale nic z nich nie wyszło. Po pierwszej wojnie izraelsko-arabskiej jasnym było, że trzeba je zmodyfikować. Na konferencji w Lozannie w 1949 roku ustalono m.in., że miasto Jerozolima (ważne dla trzech religii) stanowić będzie tzw. 'corpus separatum’, wolne miasto pod zarządem Narodów Zjednoczonych. Jednak po kilku kolejnych, zwycięskich wojnach Izrael objął pełną kontrolę nad tym świętym miejscem, a w 1980 roku jednostronnie uznał je za stolicę państwa. Akt ten został potępiony przez ONZ i uznany jako sprzeczny z rezolucjami forum, a wobec tego nieważny. Różnie z tym bywało przez lata, ale koniec końców dzisiejsza społeczność międzynarodowa gremialnie nie uznaje Jerozolimy za stolicę Izraela, a wszystkie co do jednej ambasady znajdują się w Tel Awiwie (który jest 'de facto’ miastem stołecznym). To znaczy znajdowały się, bo właśnie Donald Trump zamierza swoją przenieść.
Czemu to zrobił? I to akurat teraz, kiedy sytuacja w regionie jest po raz kolejny mocno niestabilna. Sama decyzja nie powinna specjalnie dziwić, skoro taką obietnicę złożył jeszcze w swojej kampanii wyborczej. Trump jest serdecznie nastawiony do Izraela i wielokrotnie dawał temu wyraz. Tyle, że moment faktycznie wybrał nie najlepszy. A może jest wręcz przeciwnie?
USA poniosły w ostatnim czasie całkowitą klęskę w polityce bliskowschodniej. Amerykanie przegrali rywalizację w Syrii, pokonani przez egzotyczny sojusz Turcji, Rosji i Iranu, które absolutnie nie miały zamiaru prosić ich ani o pomoc, ani zdanie w sprawie uregulowania sytuacji. Zantagonizowały Kurdów, nie popierając ich w referendum niepodległościowym co zakończyło się dominacją proirańskich milicji w Iraku, a z kolei w Syrii doprowadziło do zawieszenia broni między SDF a Daesh (edit: domniemanego – więcej w poście z dn. 28.11.2017 – przyp. autor). W wyniku osobistych deklaracji Trumpa doszło do trwałych podziałów w GCC (Rada Współpracy Zatoki). W dodatku okazało się, że nie było warto bo nie udało się wymusić posłuszeństwa na Katarze. Spora w tym zasługa potwornie niezdarnej Arabii Saudyjskiej, którą USA wykorzystują w charakterze arabskiego „silnorękiego”. Najpierw Katar, później heca z Libanem i zatrzymaniem premiera Haririego w saudyjskim areszcie domowym i zmuszenie go do złożenia rezygnacji ze stanowiska (którą właśnie dzisiaj cofnął!). Dziel i rządź, wprowadzaj chaos, a później oferuj pomoc we wprowadzeniu porządku. Amerykanie chcieli występować jako rozjemca, wielki policjant, co na powrót ustawiło by ich w pozycji sędziego i protektora, głównego rozgrywającego w regionie. Ale okazało się, że nie są jedyną siłą mogącą zapewnić stabilność, że są inni. W ciągu zaledwie dwóch lat ukonstytuował się potężny przeciwnik w postaci wspomnianego triumwiratu Turcja-Rosja-Iran (nie mam wątpliwości, że ta pierwsza opuści NATO), a kłody pod nogi rzucają też inni. W tym, w ostatnim czasie – Francja za sprawą Macrona. Bo to właśnie francuski prezydent dosłownie uwolnił Haririego z rąk saudyjczyków, a zaledwie wczoraj ostrzegał Trumpa przed decyzją o przeniesieniu ambasady do Jerozolimy. To Francja bardzo ostro gra w Afryce i coraz głębiej wykorzystuje swoje tradycyjnie dobre relacje z państwami arabskimi do wchodzenia w nowe układy polityczne i budowania swojej pozycji eksportowej (np: nowe kontrakty na samoloty Rafale dla Kataru). Macron jest też zagorzałym zwolennikiem utrzymania porozumienia z Iranem.
Właśnie, Iran. To zdecydowanie największy problem USA. Kraj o ogromnym potencjale, mogący zdominować Bliski Wschód. To stąd ten niezrozumiały dla wielu sojusz z wahhabickimi Saudami. Iran już kontroluje Irak, Syrię i Liban, a do tego za chwilę może także zdominować Jemen. To kolejny konflikt zastępczy między Iranem a KSA, który ledwie kilka dni temu zupełnie zmienił swój obraz. Najpierw były prezydent Jemenu, będący w sojuszu z proirańskimi Houthi postanowił dokonać wolty przechodząc na stronę Saudów. Taki zwrot mógł oznaczać rychły sukces tzw. arabskiej kolacji. Jednak w zaledwie kilkanaście godzin wszystko się zmieniło. Houthi odzyskali inicjatywę, odbili utracone tereny, zabili Saleha a następnie uwięzili jego syna. Wystrzelili rakietę na Zjednoczone Emiraty Arabskie, której celem była budowana właśnie elektrownia atomowa. Oczywiście sam pocisk był irańskiej produkcji.
I takich samych rakiet spadających na swoje miasta boi się Izrael. To dlatego za wszelką cenę stara się powstrzymać rosnące wpływy Iranu. Najpierw poparł referendum konstytucyjne w irackim Kurdystanie (by przeciąć szlak Iranu do Morza Śródziemnego). Gdy to nie przyniosło skutku, zebrał siły do ataku na Liban (by zdetronizować współrządzący tam Hezbollah) ale wobec międzynarodowej presji i jak na razie braku wystarczających powodów do agresji, ograniczył się na razie do manewrów na granicy. Z nadzieją spoglądał na awanturę z Haririm (poparł rezygnację). W końcu, w nalotach lotniczych i rakietowych uderzył na syryjskie instalacje wojskowe (w których gromadzą się także siły Hezbollahu i Irańskiej Gwardii Rewolucyjnej). Nie tylko po to, by zmniejszyć potencjał wojskowy przeciwnika, ale być może także by sprowokować go do odpowiedzi. A atak na Izrael byłby znakomitym pretekstem do posłania izraelskich czołgów prosto ze Wzgórz Golan na równiny poniżej i tym samym utworzenie bezpiecznej strefy buforowej. Może właśnie o to chodzi, w tej amerykańskiej deklaracji o przeniesieniu ambasady do Jerozolimy? Tym bardziej, że jak już pisałem, KSA to sojusznik USA (de facto także Izraela) i oburzenie Saudów jest w sumie niczym więcej jak teatrem na użytek obywateli.
Polityka USA ogranicza się w tej chwili praktycznie tylko do dwóch aspektów, projekcji siły przez obecność wojskową, oraz redefinicji kontaktów handlowych polegającej na zwiększeniu amerykańskich wpływów budżetowych. Wszystkie inne zapewnienia i zachowania amerykańskiej administracji są jedynie zasłoną dymną. Dla USA nie ma innej drogi by utrzymać się na pozycji światowego hegemona. By z jednej strony pokazać, że jeszcze nadal jest to największa potęga wojskowa na świecie, z drugiej zbilansować handel i zdobyć fundusze na przetrwanie nim wprowadzone w kraju reformy nie podźwigną gospodarki. Ponieważ jednak przeciwnicy poczuli już słabość amerykańskiego orła, łatwo nie będzie. Widać to po Bliskim Wschodzie, ale także po Azji, gdzie cała długa wizyta Trumpa była żywym dowodem powyższej tezy. Pax Americana wydaje się dobiegać końca.
0 komentarzy