Komentarz: Trump i chaos.
Wchodzimy w bardzo niebezpieczną fazę amerykańskich wyborów prezydenckich, które wbrew pozorom jeszcze się formalnie nie zakończyły.
07-11-2020
Podsumowanie:
- Wybór Joe Bidena na 46 prezydenta USA nie jest formalnie potwierdzonym faktem.
- Jeśli Donald Trump nie uzna swojej porażki wyborczej, Amerykę czekają jeszcze tygodnie przeliczania głosów i batalie sądowe.
- Biden wygrywa stosunkiem głosów z Trumpem, ale Republikanie zdobywają nowe miejsca w Izbie Reprezentantów, utrzymują Senat i przejmują stanowe Kongresy z rąk Demokratów.
- Wbrew pozorom istnieją przesłanki, choćby mało prawdopodobne, do zmiany wyniku wyborczego.
- Niezależnie od *ostatecznego* rozstrzygnięcia, scenariusz polityczno-społecznego chaosu wydaje się bardzo prawdopodobny.
W sobotę 7 listopada 2020 roku najpierw telewizja CNN, później NBC, ABC a w końcu Fox News ogłosiły Joe Bidena zwycięzcą wyborów i prezydentem elektem. Krótko później za następną głowę państwa uznał się też sam zainteresowany, przyjmując płynące z kraju i całego świata gratulacje. W powyższym zdaniu nie ma pomyłki. Amerykańską specyfiką jest, że media stanowią tzw. czwartą władzę (po wykonawczej, ustawodawczej i sądowej) i choć nie jest to formalna funkcja, siła ich wpływu na życie kraju jest niezaprzeczalna.
Gdyby dokładnie wsłuchać się w komentarze dziennikarzy i czytać drobny druk artykułów, dowiemy się, że w chwili ogłoszenia tej wieści kandydat nie został formalnym prezydentem-elektem, a jedynie jego wygrana była spodziewana z bardzo dużą dozą prawdopodobieństwa na podstawie dotychczasowych statystyk. W rzeczywistości, liczenie głosów nadal toczyło się we wszystkich decydujących stanach, a medialna predykcja opierała się wyłącznie na szacunkach i prognozie opartej o podział głosów już policzonych, ich pochodzeniu geograficznym i liczbie pozostałej do policzenia.
Faktycznie, gdyby uznać stosunek głosów powstały po pierwotnym liczeniu, cyfry wskazują na sukces Joe Bidena. Sytuacja jednak nie jest taka prosta i gdyby urzędującą głową państwa był ktoś inny niż Donald Trump – pewnie można byłoby założyć, że wszelkie wątpliwości zostaną odrzucone w imię wyższego dobra (wiary w instytucje państwa). Tymczasem Trump od miesięcy określał wymuszone pandemią głosowanie pocztowe mianem „największego oszustwa w historii”, namawiając swoich wyborców do oddawania głosów osobiście, jeśli to tylko możliwe (inaczej miały być według niego fałszowane). Robił to długo i niejako w antycypacji (czyli tylko przewidując taką możliwość, a nie mając co do niej pewności, że się wydarzy). W dodatku w typowym dla siebie stylu, za pomocą krótkich wiadomości na Twitterze. W ten sposób doprowadził już na samym początku do dużej polaryzacji w stosunku do sposobu głosowania i jednocześnie dał argument przeciwnym sobie mediom, do dyskredytowania tych samych oskarżeń już po dniu wyborów. Doszło nawet do niespotykanej dotychczas sytuacji, w której główne stacje przerwały nadawanie prezydenckiego wystąpienia, argumentując, że polityk mówił nieprawdę (sic!). Jednakże dla swoich zwolenników Trump pozostaje konsekwentny. Manipulacje były spodziewane i tak się stało, przynajmniej w narracji Białego Domu. Dajmy jednak spokój oskarżeniom o masowe fałszerstwo, ponieważ w chwili obecnej nie ma na to żadnych dowodów. W istocie, nie musiałoby do niego dojść aby uzasadnić wątpliwości co do legalności pewnej części oddanych głosów. O co chodzi?
Wybory korespondencyjne na taką skalę odbyły się w USA po raz pierwszy w historii. United States Postal Service (poczta) nie była na nie dostatecznie przygotowana. Nie ma się czemu dziwić, w Stanach tak jak i na całym Zachodzie trwa wyjątkowo dotkliwa kolejna fala pandemii. Republikanie długo starali się uniemożliwić lub utrudnić tę formę oddawania głosów (jako podatną na manipulacje), a prawo w poszczególnych stanach różni się w sposób diametralny. W niektórych dopuszczano możliwość wpłynięcia przesyłek zawierających karty do głosowania już po dniu elekcji.
Odnotowano wiele sygnałów świadczących o rzekomych nieprawidłowościach. Przede wszystkim, ilość nadesłanych głosów przeciążyła placówki pocztowe i komitety liczące głosy. Całe stosy przesyłek dniami leżały upchnięte w magazynach, na korytarzach i zalegały w ciężarówkach pocztowych. W niektórych stanach było to o tyle istotne, że bez podstemplowanej daty otrzymania przesyłki, głos taki nie powinien być uwzględniony. Miało więc dochodzić np. do antydatowania głosów w placówkach. Co więcej, potwierdzony przypadek w stanie Michigan dowodził, że licząca głosy komisja musiała zweryfikować kilka tysięcy z nich gdy zorientowała się, że program, z którego korzystano zapisał je na poczet Joe Bidena zamiast Donalda Trumpa. Republikanie winą obarczyli usterkę oprogramowania przypominając, że ta sama aplikacja zliczała głosy nie tylko w kilkudziesięciu innych hrabstwach, ale też w wielu innych stanach (edit: władze stanu Michigan tłumaczyły sytuację błędem ludzkim).
Wreszcie, zdarzały się też sytuacje pobrania karty do głosowania na dane osoby od dawna zmarłej. Co prawda system powinien nie dopuścić do zaliczenia takiego głosu w poczet ważnych, ale całokształt tych doniesień stanowił wystarczający powód dla Donalda Trumpa do próby podważenia wyników wyborów, zgodnie zresztą z oczekiwaniami jego wyborców. Stąd już od samego początku zapowiedział użycie wszelkich środków prawnych, w tym żądania ponownego przeliczenia głosów i odrzucenia tych nadanych po dacie 3 listopada.
Gdzie dochodzimy do sedna. W wielu stanach spodziewane jest ponowne liczenie. Zasady na jakich taki proces może się odbyć różnią się w zależności od lokalnego ustawodawstwa.
Poniżej mała charakterystyka:
Pensylwania
Ponowne liczenie zarządzane jest automatycznie, jeśli różnica głosów między kandydatami jest równa lub mniejsza niż 0.5%. Jeśli różnica jest większa, grupa wyborców może złożyć petycję do sądu stanowego w ciągu 5 dni od daty zakończenia liczenia, żądając przeliczenia całości lub części głosów. Składający muszą określić jakie błędy wykryto podczas pierwotnego liczenia. Muszą też za nie zapłacić, chyba, że ponowne liczenie potwierdzi przypuszczenia (wtedy następuje zwrot kosztów).
Georgia
Ponowne liczenie tylko na żądanie. Jeśli różnica jest w granicach 0.5%, ponowne liczenie odbywa się na koszt stanu. Można też złożyć zażalenie do lokalnego sekretarza stanu (Republikanin Brad Raffensperger), jeśli posiada się dowody nieprawidłowości. Nie stosuje się przeliczenia cząstkowego, jedynie całościowe.
Michigan
Obligatoryjnemu przeliczeniu podlegają tylko wybory, w których kandydatów dzieli maksymalnie 2000 głosów. Oprócz tego kandydat może zgłosić się do sekretarza stanu (Demokratka Jocelyn Benson) z podejrzeniem błędów lub fałszerstw, żądając ponownego przeliczenia głosów, w ciągu 48 godzin od zakończenia pierwotnego liczenia.
Nevada
Ponowne liczenie tylko na wniosek. Tylko całościowe i na koszt składającego protest (ewentualnie do zwrotu jeśli przypuszczenia się potwierdzą). Kandydat na prezydenta może też poprosić sekretarza stanu (Republikanka Barbara Cegavske) o zarządzenie ponownego liczenia w ciągu 3 dni od zakończenia pierwszego, niezależnie od różnicy procentowej między kandydatami.
Arizona
Obligatoryjne przeliczenie jeśli różnica między kandydatami jest nie większa niż 0.1%. Niedopuszczalne jest żądanie ponownego przeliczenia przez kandydata.
Można więc śmiało założyć, że walka o przeliczenie głosów może się toczyć o stany Georgia, Michigan i Pensylwania, choć być może też o Nevadę i Wisconsin. W chwili gdy piszę te słowa, Trump ma dużą szansę na wygranie w Arizonie (liczenie trwa). Różnica głosów między kandydatami w większości z nich była relatywnie niewielka. W ujęciu historycznym, ponowne szacowanie rzadko zmieniało wynik wyborów (choć były takie przypadki) ale obecne przeprowadzane są w sytuacji nadzwyczajnej, prowokującej do omyłek, przez co ze względu na ład społeczny weryfikacja tego procesu ma istotne znaczenie, szczególnie gdy różnica głosów jest naprawdę niewielka. O ile wielu prawników, których opinie prezentowane były w mediach nie zostawia suchej nitki na zarzutach trumpowskiej administracji i ich ewentualnych pozwach sądowych, o tyle należy zauważyć, że prezydenccy urzędnicy są do ich powzięcia całkowicie uprawnieni. To są legalne narzędzia z jakich każdy z kandydatów może skorzystać nawet jeśli nie przyniosą spodziewanych przez nich efektów. Stąd zrozumiałe jest, że Trump nie chce uznać swojej porażki zanim nie wyczerpie wszelkich dróg prawnych. Czy w analogicznej sytuacji np. w Polsce, tak chętnie ogłosilibyśmy dane szacunkowe jako ostateczny werdykt wyborczy? Wątpliwe.
Trump jako drugi kandydat w historii (po Joe Bidenie dzień wcześniej) otrzymał ponad 70 mln głosów. Tym samym zwiększył swoją bazę wyborczą w stosunku do elekcji z 2016 roku. Co więcej, Demokraci prawdopodobnie ponieśli porażkę w wyborach do kontrolowanej przez nich Izby Reprezentantów (utracili miejsca) oraz do Senatu (nie odbili go z rąk Republikanów). W kilku kluczowych stanach Republikanie przejęli władzę w lokalnym Kongresie. W takiej to właśnie sytuacji największe domy medialne USA ogłosiły Joe Bidena prezydentem-elektem a niemal cały świat z ulgą temu przyklasnął.
Jeśli zastanawiacie się po co ta medialna presja, to odpowiedź brzmi po to by wymusić na urzędującej głowie państwa i popierających go Republikanach uznanie porażki. To by wiele ułatwiło. W nieco podobnej sytuacji w 2000 roku, gdy o wyborze decydował Sąd Najwyższy rozstrzygający między George W. Bushem a Alem Gorem, stosowano zbliżone chwyty poniżej pasa, łącznie z utrudnianiem postępowania administracyjnego, użyciem mediów oraz próbą wymuszenia kapitulacji przeciwnika. Górą był wtedy Bush, dzięki wydatnej pomocy konserwatywnych władz stanowych i sędziów.
Tym razem, co kuriozalne i zdarzyło się po raz pierwszy, mimo nieuznania porażki przez Donalda Trumpa i braku *formalnych* przesłanek, swoje gratulacje Bidenowi złożyli też światowi przywódcy. Postawa mocno lekkomyślna, ponieważ Trump urzędować będzie formalnie do 20 stycznia 2021 roku i z całą pewnością aż do tej chwili może wykorzystywać dostępną mu władzę, także w akcie zemsty. Trzy miesiące to dużo czasu. Wiele może się zdarzyć, a pewne państwa mogą wymagać pomocy USA, której – tak, tak – odchodzący amerykański prezydent odmówi. Zrobi to tylko po to by się zemścić, wszak okoliczności i czas złożenia gratulacji Bidenowi mają tutaj zasadnicze znaczenie.
Najważniejsze pytanie w tej chwili jest jedno – czy Donald Trump w ciągu następnych kilku dni uzna swoją porażkę?
Jeśli nie podda się presji i postanowi walczyć wsparty przez Republikanów, Stany Zjednoczone czeka ogromny kryzys wewnętrzny, a wobec postawy przedstawicieli innych państw, także chaos w polityce zagranicznej kraju. A przecież Trump nie ma nic do stracenia! Żadnych powodów by się poddać. Jego porażka po długiej batalii sądowej przysporzy mu tylko poparcia wśród zwolenników, zachowa jego wpływy polityczne (oczywiście w innej formie niż dotychczas), choćby poprzez możliwość kierowania przekonaniami ogromnej rzeszy wyborców. Wybory uzupełniające do Kongresu będą już za dwa lata. Trump może okazać się w nich tzw. kingmakerem, decydować kto z Republikanów zdobędzie urzędy. Stąd już teraz mogą okazywać mu swoje poparcie. Bez tego Trumpowi trudno będzie kwestionować wynik wyborów.
Na poniedziałek (9.11.2020) prezydent zapowiedział złożenie wniosków o ponowne przeliczenie głosów, pozwów sądowych i można się spodziewać, że szukać będzie drogi do rozstrzygnięcia kwestii legalności przesyłek pocztowych oddanych po 3 listopada, przed obliczem Sądu Najwyższego. Liczenie głosów trwa, a cały proces certyfikacji wyborów zajmie tygodnie. Jeśli sprawa trafi na wokandę, wszystko będzie możliwe. A do pochylenia się sędziów nad problemem może dojść, ponieważ rozstrzygnięcie wątpliwości prawnych jest w interesie społecznym i będzie miało wpływ na stabilność ustroju oraz przyszłe wybory. Ponieważ skład sędziowski jest zdominowany przez konserwatystów, jego orzeczenie może być po myśli urzędującego prezydenta. Tego nie można wykluczyć, choć w obecnej chwili szanse na skuteczne zaskarżenie wyniku wyborczego wydają się niewielkie.
Dodatkowo, jeśli zwolennicy Trumpa wyjdą na ulicę w dużej liczbie, od rozstrzygnięć sadów i wyjaśnienia wszelkich wątpliwości wyborczych zależeć będzie stabilność państwa. Zaniechanie i utrudnianie tych działań nieść może opłakane konsekwencje. Ameryka od półtora wieku nie była tak podzielona jak dziś, to naprawdę niebezpieczny moment i ogłoszenie Bidena prezydentem-elektem niewiele tu zmienia. Muszą go jeszcze wybrać elektorzy (zgromadzenie odbędzie się w drugim tygodniu grudnia), a następnie musi dojść do oficjalnej inauguracji.
Z powodów, o których wspominałem w artykule „Szok wyborczy” (15.10.2020) będę przekonany co do objęcia prezydentury przez Joe Bidena dopiero gdy podczas swojej inauguracji położy dłoń na Biblii ze słowami:
„I swear…”
W tej chwili wbrew hurra-optymizmowi mediów i komentatorów istnieją obawy co do skuteczności jego wyboru. Nie ma znaczenia, czy wydają się one uprawdopodobnione czy nie.
Mecz nadal trwa, choć drużyna Bidena wydaje się wygrywać 3-1, a do końca rozgrywki pozostało zaledwie 5 minut. Sędzia jeszcze nie odgwizdał końca spotkania.
Już zupełnie na marginesie dodam, że istotną według mnie kwestią jest bezpieczeństwo i zdrowie prezydenta-elekta. W nadchodzącym czasie, gdy atmosfera stanie się wyjątkowo gorąca, sytuacja społeczna może się wymknąć spod kontroli.
Przed Ameryką jeszcze długie tygodnie niepewności. Może ją zakończyć tylko poddanie się Trumpa, czego na razie nic nie zapowiada.
Materiały:
https://t.co/9DF5pKKj6Q?amp=1
https://www.truthorfiction.com/did-an-antrim-county-michigan-software-glitch-send-6000-trump-votes-to-biden/
https://alex.github.io/nyt-2020-election-scraper/battleground-state-changes.html
https://www.270towin.com/
https://www.washingtonpost.com/elections/
https://www.osce.org/files/f/documents/9/6/469437.pdf
Niniejsza strona jest utrzymywana z wpłat darczyńców i dzięki wsparciu Patronów.
Wsparcie łączy się z szeregiem przywilejów (zależnych od wysokości wpłaty), m.in. wieczystym dostępem do zamkniętej grupy dyskusyjnej, wglądem do sekcji premium i upominkami. Chcesz wiedzieć więcej? Sprawdź TUTAJ.
4 komentarze
Refleksja · 2020-11-08 o 17:51
W myśl artykułu Trump domagając się przyjrzenia się poprawności wyborów wobec zasadnych podejrzeń jakich autor artykułu sam wyliczył wiele, zachowa się jak samolubny oszołom dążący do konfliktu społecznego? Przecież takie postawienie sprawy samo w sobie jest hipokryzja i szantażem? Podobnie jak stawianie hipotezy że to republikanie wyjdą na ulicę i podpala stany. Komuś tutaj pomylil się księżyc z jego odbiciem w stawie.
Filip Dąb-Mirowski · 2020-11-08 o 22:00
Nie przesadzajmy, ale jest coś takiego jak „racją stanu”. Jeśli osobiste korzyści kandydata przeważają nad dobrem państwa, mąż stanu powinien zrezygnować z ich realizacji w imię dobra ogółu. A ulicę mogą podpalić Ci, którzy z ostatecznym wynikiem się nie zgodzą. W poprzednim artykule pisałem o tym szerzej, polecam – link w tekście. W każdym razie D.Trump ma prawo wyczerpać drogę prawną.
Wracając jeszcze do tematu postawy „męża stanu” w wyborach. Była tak sytuacja w 1960 roku gdy Nixon mierzył się z Kennedym i ostatecznie uznał swoją porażkę, mimo że istniały bardzo poważne przesłanki świadczące o fałszerstwach w Illinois i Teksasie. Jedni mówią, że nie znalazł drogi prawnej, inni że wolał nie podkopywać systemu w czasach zimnej wojny.
JSC · 2020-11-09 o 12:26
W 1960 zagrały inne czynniki niż odpowiedzialność za kraj… https://oko.press/czy-trump-ma-szanse-podwazyc-wynik-w-stanach-zjednoczonych-wersal-sie-skonczyl-rozmowa/
(…)Ze wspomnień ludzi ze sztabu Republikanów wiemy, że podjęli decyzję, że nie będą walczyć. „Jak tu zaczniemy się bić o te głosy, to oni wyciągną nam coś gdzieś indziej. Jeśli przeniesiemy wybory prezydenckie do sal sądowych, to tylko rozjuszymy przeciwnika”.(…)
Mówiąc w skrócie: My też mamy swoich Falandyszów.
AdamK · 2020-11-08 o 07:21
Dzięki, dobrze przeczytać rzeczowy ogląd sytuacji Twojego autorstwa. Tak na chłodno, po całej burzy informacji i, emocjonalnych (a często naginających rzeczywistość), komentarzy dostępnych w innych miejscach.