Gigantomachia. Nowy etap.
Z Wikipedii:
<..> Giganci mając wsparcie swojej matki Gai postanowili zdobyć Olimp, a tym samym władzę nad światem, dzierżoną do tej pory przez bogów olimpijskich<..>
Rok 2017 mamy już za sobą. Wypada więc bym nieco zaktualizował wnioski przedstawione w ebooku o nowe fakty.
Niby wiele się na świecie zdarzyło, ale w gruncie rzeczy trudno oprzeć się wrażeniu, że niczym bohaterowie powieści przygodowej, jesteśmy zaledwie przy końcu drugiego z jej kilku tomów. Pewne wątki zostały zamknięte, inne ledwie zaczęte.
Najgoręcej (i nie chodzi o pogodę) było jak zawsze na Bliskim Wschodzie. Rewolucyjny chaos powoli przechodzi tam w szereg wojen zastępczych, a układ sił zmienia się jak w kalejdoskopie.
Z kolei, najspokojniej wydarzenia przebiegały w Azji. I to mimo hecy z Koreą Północną, prześladowania muzułmanów w Birmie (tj. Mjanmie) czy krwawych walk na Filipinach. Obserwowaliśmy festiwal prężenia muskułów i tzw. 'liczenie szabel’ przed walką, ale prawdziwa rozgrywka Chin z USA jest nadal przed nami. Również tam układ sił ulega przeobrażeniom, ale w sposób mniej gwałtowny.
Na tym tle Europa plasuje się gdzieś po środku. Zarówno kryzys migracyjny, jak i zagrożenie terrorystyczne pozostawały pod jako taką kontrolą. Duża w tym zasługa różnorakich służb, co, z kolei, było wynikiem większej determinacji władz do stawienia czoła problemom. A te musiały zabrać się do roboty z powodu odbywających się wyborów parlamentarnych i rosnącego niezadowolenia społecznego. Zmiany nastąpiły jednak zbyt późno, by odwrócić trendy. W wyniku wyborów swój mandat zdobyły partie antysystemowe, skrajne i populistyczne. Podziały pomiędzy krajami członkowskimi tylko się pogłębiły, ponieważ na jaw wyszło jak bardzo odmienne reprezentują interesy. Tu także układ sił chwieje się w posadach, a z nim fundamenty zjednoczonej Europy, ale na razie widać to tylko na salonach, jeszcze nie na ulicach.
Na początku 2017 roku, pisałem w „Globalnej Grze”:
„Terroryzm, radykalizm i rozbicie jedności. To musimy, my jako Europa, przetrwać.„
Rok później mogę tylko powtórzyć te słowa. Różnica jest tylko taka, że dzisiaj zaczynam czuć rosnący niepokój. Jestem pełen obaw, bo zmiany zachodzące na świecie są tak ogromne w skali, dynamiczne w realizacji, a ich efekty tak nieprzewidywalne, że czasem chodzą mi ciarki po plecach.
Pociesza konstatacja, że przemiany w światowym porządku nie następują przecież po raz pierwszy. Towarzyszą ludzkości praktycznie od zawsze. Przeraża najbardziej to, co jest niezrozumiałe. Na szczęście, znajomość historii i procesów społeczno-politycznych dostarczają nam wielu narzędzi do analizy bieżących informacji, pozwalając zajrzeć za grubą zasłonę skrywającą przyszłość.
Dla nowych Czytelników, krótkie wprowadzenie. Poniższą tezę powtarzają niemal wszyscy zajmujący się geopolityką i ja nie będę inny:
Pierwotnym motorem zmian w geopolityce są Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Dotychczasowy światowy hegemon, który w wyniku szeregu wydarzeń, w tym własnej polityki, traci dominującą pozycję w świecie. Tam gdzie zanika wpływ USA, inne państwa szukają swojej szansy. Stąd zmiany, stąd chaos im towarzyszący. Imperia upadały już wiele razy w historii ludzkości, a ten nie będzie ani pierwszy ani ostatni. Świadoma sytuacji administracja prezydenta USA, poświęciła cały rok na próbę odbudowania wpływów poprzez dogadanie się ze wszystkim konkurentami. Uczyniono wiele przyjaznych gestów, ale też zażądano respektowania pozycji hegemona.
W ostatnich tygodniach tego roku jasnym stało się, że jakiekolwiek pokojowe porozumienie jest już niemożliwe. Konkurenci poczuli swoją siłę i słabość przeciwnika, nie zamierzają ustąpić. Podróże Trumpa przyniosły niewiele pożytku dla pozycji USA, toteż opublikowano nową strategię bezpieczeństwa państwa (piszę o tym obszernie w poprzednim tekście), oznajmiając wszystkim: Idziemy na wojnę!
To nie znaczy, że już jutro takowa wybuchnie. W polityce międzynarodowej to zawsze środek ostateczny. Wcześniej stosuje się presję dyplomatyczną, gospodarczą czy handlową. Wachlarz narzędzi jest tak szeroki, że czasem nie potrzebne są czołgi i lotnictwo, by rzucić dany kraj na kolana. Poza tym, aby rozpocząć wojnę, trzeba być do niej przygotowanym wedle zasady: wydawaj tylko takie bitwy, które możesz wygrać. Ani USA, ani Chiny, ani Rosja (czyli, wg NSS, główni konkurenci) nie posiadają zdolności do prowadzenia długotrwałej, pełnoskalowej walki z równorzędnym przeciwnikiem. Z różnych przyczyn, o których nie zamierzam teraz pisać.
Faktem jest, że amerykańska armia jest w marnym stanie – rozproszona, niedoinwestowana, używająca spracowanego sprzętu. Jej odbudowa wymaga czasu i środków. Odpowiednie działania w tym kierunku zostały już podjęte. Amerykanie wycofują się z mniej istotnych kierunków, konsolidują siły lądowe w Europie i Azji, zaczynają więcej wymagać od swoich sojuszników, a tych nielojalnych po prostu skreślają. Póki ten proces trwa, unikać będą otwartej konfrontacji. Co nie oznacza, że będą bezczynni skoro żaden z ich przeciwników nie czeka z założonymi rękami. Można spodziewać się nowych konfliktów zastępczych, wzmożonych działań służb i agentury obliczonych na destabilizację, wojny handlowej, walutowej oraz potężnych cyberataków, kładących na łopatki krajową infrastrukturę energetyczną, system bankowy itp. Pierwsze przykłady tego typu działań mogliśmy już zresztą prześledzić w minionym roku.
I tak, największym wydarzeniem na Bliskim Wschodzie była rozpoczęta jeszcze pod koniec 2016 roku szeroka ofensywa przeciwko Kalifatowi. Z zapartym tchem śledziliśmy losy ponad półrocznych walk o Mosul, później o Rakkę a wreszcie przerwanie oblężenia Dajr az Zaur. W jej wyniku znienawidzone przez Zachód quasi państwo przestało istnieć w dotychczasowej formie, a czarne sztandary proroka ukryto w niedostępnych górskich i pustynnych kryjówkach. Bo, choć w Iraku czy Rosji mówi się o odniesieniu ostatecznego zwycięstwa nad ISIS, wojna z Daesh daleka jest jeszcze od zakończenia.
Po pierwsze, nadal istnieją tereny w pełni kontrolowane przez dżihadystów tak w Syrii, jak i Iraku. Nawet ostatnio zwiększają swój stan posiadania (czy to w kontratakach nad Eufratem, w północnej Hamie, czy irackiej Diyala).
Po drugie, wielu z nich przeszło po prostu do walki partyzanckiej i, jak pokazuje przykład Afganistanu, ich wyłapanie może być bardzo trudne. Jeszcze inni (zwłaszcza tzw. zagraniczni ochotnicy) wykorzystali okazję i w ciągu roku przenieśli się w inne rejony globu – do Nigerii, Jemenu, Egiptu, Filipin, Afganistanu czy Pakistanu. To zresztą oficjalne wilajaty ( czyli prowincje) Kalifatu, w których także toczyły się krwawe walki, a siły antyislamistyczne mają tam nadal wiele do zrobienia. Co ważne, bojownicy uciekali nie tylko do „swoich”, ale także przez Turcję do Europy.
Po trzecie, Kalifat to jeszcze nie wszystko W Syrii nadal operują inne, równie ekstremalne ideologicznie organizacje jak choćby HTS, Nusra itp. Do niedawna mylnie nazywane były zresztą „umiarkowaną opozycją”. Kontrolują znaczne połacie terenu w zachodniej części kraju i to za rozprawę z nimi wezmą się siły Baszara al-Assada pod czujnym okiem Rosjan i z pomocą libańskiego Hezbollahu, mimo obowiązywania tzw. stref deeskalacyjnych ustalonych podczas konferencji w Astanie.
Reasumując, walka z salafickim terroryzmem trwa, choć odtąd jej akcenty będą się inaczej rozkładały. Z jednej strony, zmienił się układ sił, a z drugiej, choć Kalifat doznał porażki swoim mateczniku, to rozszerzył się wcześniej na inne kraje. Dla przykładu, Francuzi zmagają się z Boko Haram w Sahelu (Niger, Mali i Czad), Egipt z IS na Synaju, Filipiny na wyspie Mindanao, Amerykanie w Jemenie itd. W tym wąskim kontekście sunnickiego ekstremizmu, z wielkiej wojny narodów prawdopodobnie przejdziemy w indywidualne starcia w różnych częściach globu.
To oznacza rozproszenie potencjału militarnego, a także uwagi poszczególnych państw, które w miarę dokonywania postępów tracić będą zainteresowanie innymi regionami poza tymi będącymi w ich bezpośrednich domenach. Co więcej, w ramach rywalizacji podkładać będą sobie nogi licząc na osłabienie rywali.
Tak na marginesie, zepchnięcie Daesh do podziemia może oznaczać zmianę taktyki terrorystów. Żyjąc w cieniu, nie będą w stanie czerpać zysków z ropy, opodatkowania terytoriów itp., toteż muszą skupić się na przestępczości zorganizowanej oraz sponsorach. A sponsorzy nade wszystko cenić będą efekt tzw. 'a good bang for a buck’, efektywności i spektakularności proporcjonalnej do zaangażowanych środków. Co zresztą będzie po myśli IS, bo służyć będzie ponownemu budowaniu legendy pogromców krzyżowców. Gdzie? W Europie, USA, Rosji. Bo też ich ataki przestaną mieć chaotyczny charakter samotnych wilków i prawdopodobnie powrócą do zorganizowanych na wzór wojskowy akcji porównywalnych z tą w Paryżu z listopada 2015 roku.
Konsekwencji wojny z Daesh w Syrii i Iraku jest jednak znacznie więcej. Przede wszystkim całkowicie zmienił się bliskowschodni układ sił. Rosja triumfalnie powróciła do arabskiego stołu, a z kolei USA wiele straciły. Nie jest to li tylko efekt ostatnich kilku miesięcy, prędzej kilku lat. Niemniej dopóki piłka była w grze na pustynnych polach bitwy Lewantu, dopóty wiele mogło się zmienić.
W pierwszych godzinach 2018 roku sytuacja ma się tak, że Iran uzyskał dostęp do Morza Śródziemnego. Kontroluje Irak (szyicki premier, szyickie milicje), Syrię (silna obecność wojskowa) i swobodnie kształtuje sytuację w Libanie (proirański Hezbollah). To oznacza wolny dostęp do europejskich rynków dla irańskiego gazu i ropy (tzw. Friendship Pipeline). Nielimitowany ani dostępnością cieśniny Ormuz, Bab al-Mandab czy kanału sueskiego, ani też presją wywieraną przez Amerykanów (co spowodowało porażkę poprzedniego projektu, tzw. Persian Pipeline). Do Teheranu należy inicjatywa w Jemenie. Turcja odwróciła się od USA, w koalicji z Iranem i Rosją decyduje o Syrii. W związku z tym, do stołu przy którym negocjowany jest nowy ład, prócz Amerykanów, nie zaproszono także ich najwierniejszych sojuszników – Kurdów.
A przecież to przeróżne kurdyjskie frakcje (mówiąc ogólnie) przez długi czas stanowiły spiritus movens walki z Kalifatem. Jak bardzo pomylili się licząc na wdzięczność świata. Boleśnie przekonali się o tym Barzani w irackim Kurdystanie, gdzie bez poparcia USA musieli ulec szyickim milicjom przysłanym przez Bagdad.
Występowanie języka kurdyjskiego w poszczególnych krajach: Turcja, Syria, Irak, Iran.
Wygląda na to, że podobny los czeka też syryjską Rożawę, która albo stanie się na powrót częścią Syrii, albo będzie musiała stawić czoła inwazji wojsk rządowych popartych przez Turcję. Szansą dla Kurdów (niezależnie skąd) są zmagania sojuszników Arabii Saudyjskiej z Iranem. Być może ceną niepodległości będzie opowiedzenie się przeciwko Teheranowi i blokada drogi lądowej do Morza Śródziemnego ale czy Kurdowie pójdą na taki układ po raz drugi? Wątpliwe, chyba, że nie będą mieli wyjścia przyciskani przez szyickie milicje w Iraku i sojusz syryjsko-turecki w Syrii. Wiele też zależy od postawy Turcji i tego czy pozostanie w NATO.
Jedno jest pewne, w konflikcie z Iranem USA nie zamierzają angażować się militarnie w skali porównywalnej z drugą wojną w Zatoce Perskiej z 2003 roku. Co innego użycie oddziałów specjalnych, lotnictwa i marynarki, a co innego inwazja lądowa. Po pierwsze, nie mają już takich sił i środków, po drugie, choć groźny dla regionu, Iran nie należy do pierwszoligowych przeciwników USA. Zamiast tego, na pierwszej linii stanie nietypowy sojusz wspólnoty interesów: Izraela i Arabii Saudyjskiej oraz jej sunnickich sojuszników, których lojalność jest wysoce niepewna. Katar został z tego grona usunięty, bo wyraźnie zdaje się grać w innej drużynie, a z kolei w ostatnich dniach pojawiły się plotki mówiące, że jordańskim służbom udało się udaremnić inspirowany przez Saudów przewrót pałacowy. Co jest o tyle ciekawe, że to właśnie saudyjski następca dworu przeprowadził w tym roku bezprecedensową czystkę na dworze swoje ojca. Oliwy do ognia dolewa uznanie Jerozolimy za stolicę Izraela przez Donalda Trumpa, co miało w gruncie rzeczy wymiar symboliczny, ale zerwało z niekończącym się stanem zawieszenia nazywanym „bliskowschodnim procesem pokojowym”. To z kolei przełoży się na konkretne relacje. Mimo tego, Rijad i Jerozolima będą współpracować, ponieważ dla jednych i drugich ekspansja Persów stanowi istotne zagrożenie. Wyraźnie więc widać, że sytuacja dojrzewa do przesilenia.
Doktor Leszek Sykulski, znany polski geopolitolog nowej fali mówi wręcz o poważnym i realnym zagrożeniu wybuchu wielkiego konfliktu na Bliskim Wschodzie, który w rezultacie może być pierwszym etapem wielkiej wojny światowej. Wystarczy porównać jak wyglądała wojna w Syrii i zwiększyć jej skalę na cały region by mieć jako takie pojęcie jak niebezpieczna w skutkach byłaby taka konfrontacja. Wzniecone w ostatnich dniach starego roku niepokoje społeczne w Iranie mogą być dobrą okazją do działania (albo już stanowią ich rozpoczęcie przez służby). A to nie wszystko. Jest jeszcze jeden zasadniczy element całej układanki, który należy brać pod uwagę – a są nim Chiny.
Państwo Środka zmuszone jest do poważniejszego zaangażowania w regionie i to nie tylko z uwagi na jego przełożenie na Azję Centralną (a to już chińska strefa wpływów i tereny pod Nowy Jedwabny Szlak) czy rozbudowę wpływów w Afryce, ale też import surowców. Przede wszystkim ropy naftowej, której Chińczycy kupują ogromne ilości. Krajowe wydobycie w najlepszym razie pokrywa ok. 60% zapotrzebowania, resztę trzeba importować, w tym ponad połowę od państw Zatoki Perskiej oraz Angoli. Wszelkie zaburzenia dostaw mogą mieć bardzo poważne konsekwencje dla chińskiej gospodarki, a dodatkowa blokada rejonu Zatoki Adeńskiej stanowić będzie barierę dla chińskich produktów eksportowanych do Europy. To dlatego Chińczycy otworzyli w połowie 2017 roku swoją pierwszą zagraniczną bazę wojskową, lokując ją w niewielkim Dżibuti w cieśninie Bab al-Mandab. Dlatego też każde zwiększenie skali konfliktu bliskowschodniego może stanowić wielką wojnę zastępczą pomiędzy Zachodem a Wschodem.
Długa podróż Trumpa po Azji z całą mocą obnażyła słabnącą pozycję USA na Dalekim Wschodzie i nie chodzi tylko o postawę Chin. Mimo prowokacji Kima i presji Amerykanów, Korea Południowa chce za wszelką cenę uniknąć wojny na półwyspie. Z kolei, bardziej zdecydowana Japonia, sama nie będzie w stanie uczynić jakiegokolwiek ruchu (konotacje historyczne, defensywny charakter armii itd.). To spory problem dla USA, bo uzyskanie przez reżim broni atomowej stanowi realne zagrożenie, a jakoś żaden z amerykańskich sojuszników nie chce dać się namówić na rozwiązanie siłowe. Nie chodzi nawet o to, czy Pjongjang byłby na tyle szalony by taką rakietę na Stany wystrzelić, tylko o samą możliwość i konsekwentne zapewnienia Waszyngtonu, że na to nie mogą pozwolić. Zmiana zdania (czyli tolerowanie nuklearnego arsenału KRLD) stanowiłaby jawne zaproszenie innych państw do łamania zasad, burzenia porządku i szantażowania Amerykanów na każdym kroku. Tylko jak postawić na swoim w sytuacji, w której mimo zapewnień, Chiny po cichu wspierają Koreę Północną? Nie tylko one, bo i Rosja, która prawdopodobnie stoi za szybkim rozwojem północnokoreańskiej technologii rakietowej. Oba kraje zostały w ostatnim czasie przyłapane na sprzedawaniu reżimowi ropy naftowej (poprzez tankowce przepompowujące surowiec na morzu), ale mimo dowodów w postaci zdjęć zdecydowanie zaprzeczają.
Trump co prawda został przyjęty w Pekinie po cesarsku, z wielką pompą i wręcz manifestacyjnym szacunkiem, ale niczego nie uzyskał. Chiny bowiem bardzo długo czekały na swój powrót do miana światowej potęgi i nie zamierzają ustąpić. Kontynuują rozbudowę baz na Morzu Południowochińskim, ponieważ zgromadzone pod morskim dnem złoża ropy i gazu uniezależnią je od importu. Umacniają swoją pozycję wokół Oceanu Indyjskiego, by zapewnić sobie swobodny transport towarów i dostęp do Afryki oraz Bliskiego Wschodu (tzw. String of Pearls). Wreszcie, systematycznie realizują projekt Pasa i Drogi. Wszystko czego Pekin potrzebuje, by urzeczywistnić swoje zamierzenia, to czas i pokój. Tych dwóch rzeczy USA muszą mu odmówić, jeśli chcą obronić swoją pozycję. Chiny polegają na eksporcie (głównie morskim) produkowanych towarów (w tym opartych na kradzionej technologii) oraz imporcie surowców. Bez tych dwóch rzeczy ich gospodarka popadnie w gwałtowną recesję, a to zniweczy jakiekolwiek ekspansjonistyczne plany na długie lata. Znajdują się w bardzo delikatnym położeniu, na chwilę przed osiągnięciem najwyższej pozycji w historii.
By zobrazować jak łatwo można wywrócić ten kraj do góry nogami, przypomnę cały czas nierozwiązany problem bańki kredytowej na rynku nieruchomości, czy kryzysu na rynku akcji z lat 2015-2016. Sytuacja została opanowana tylko i wyłącznie poprzez szybką interwencję, m.in. najpierw wstrzymującą obrót akcjami (później wprowadzono pozwalające na to regulacje prawne), a następnie ustanowieniem najniższego od marca 2011 roku średniego kursu wymiany yuana, tzw. renminbi. A i tak wartość giełdy w Szanghaju (SSE) spadła z ponad 5000 pkt do mniej niż 2800 pkt. Z drugiej strony, Pekin ma w ręku jedną bardzo potężną kartę – posiada rezerwy walutowe w wysokości 3.1 biliona dolarów. Z takimi zasobami jest w stanie nie tylko bronić się przed załamaniem gospodarczym, ale też wpływać na kurs dolara (np: spowodować hiperinflację).
Dla całej reszty świata wojna handlowo-walutowa Chin i USA oznacza ogromne zawirowania na rynkach finansowych i głęboki kryzys gospodarczy. Na razie jednak obie strony przygotowują się do walki, konsolidując siły.
Być może Waszyngton dużo szybciej przeszedłby do dzieła, gdyby nie kwestia Korei Północnej. Jeśli Chiny nie powstrzymują Kima wystarczająco zdecydowanie, to właśnie dlatego, że stanowi on wygodny pretekst do utrzymywania Amerykanów z dala. To dla których jest to kolejny argument, przemawiający za szukaniem możliwości przerwania impasu na półwyspie. Mimo noworocznych deklaracji Kim Dzong Una o woli szukania pokojowego rozwiązania, zmierzającego do uznania KRLD za państwo atomowe, tak naprawdę nikomu z pozostałych antyamerykańskich graczy na takim rozwiązaniu nie zależy. A jeśli już, to ewentualne rozmowy i negocjacje toczyć się będą długie lata. Wobec oporu południowców, umywania rąk przez Pekin i potencjalnych kosztach zbrojnej interwencji na własną rękę, dla USA najkorzystniejsza byłaby destabilizacja wewnętrzna i ewentualne obalenie Kima. Idealne rozwiązanie, szkoda że bardzo trudne w realizacji (a nawet niemożliwe). Chyba, że Pjongjang dałby się wmanewrować w sytuację dającą USA „casus beli” (wg prawa międzynarodowego, przyzwolenie na wojnę) , np: dokonując próby atomowej na Oceanie Spokojnym.
Pisałem o dyscyplinowaniu sojuszników i porzucaniu tych nielojalnych. Gdziekolwiek pojechał amerykański prezydent w 2017 roku, zawsze mówił to samo. Kupujcie naszą broń, grajcie fair, wtedy będziemy z wami. Przy czym niektóre kraje były już od samego początku wyraźnie naznaczone na głównych amerykańskich sojuszników w danym regionie, a inne ten status traciły. Nie inaczej było w Azji, gdzie Trump wiele energii włożył w nawiązanie dobrych osobistych relacji z premierem Japonii Shinzo Abe (skutecznie) czy kontrowersyjnym prezydentem Filipin Rodrigo Duterte (z mieszanym skutkiem).
Konsekwencją tej taktyki było też ochłodzenie relacji z Pakistanem. Do tej pory Waszyngton przymykał oko na ekstremistyczne ciągoty kraju, licząc że lepsza będzie współpraca z rozsądnymi generałami z Islamabadu niż utworzenie kalifatu (np. poprzez unię z Talibanem) z państwa posiadającego broń atomową. Z tego powodu, przez lata tolerowano wspieranie różnorakich islamskich bojowników przez ISI (pak. służby specjalne) i nie wyciągano konsekwencji z działań ewidentnie podkopujących stabilność Afganistanu.
Co nie znaczy, że Pakistan nie prowadził operacji antyterrorystycznych. Od 2003 roku w przeróżnych atakach, zamachach i operacjach wymierzonych w islamskich terrorystów w Pakistanie zginęło przeszło 60 tyś. ludzi. Sęk w tym, że jest to jedyny kraj na świecie, który stworzony został przez i dla muzułmanów jako islamska republika. Ma konstytucję odwołującą się do Koranu, nakazującą poszanowanie jego praw, sąd szariacki i specjalną, państwową radę ds. interpretacji islamu. W tym kontekście, terrorystyczna schizofrenia władz nie może dziwić, to zawsze jest kwestia balansowania pomiędzy ekstremistami a umiarkowanymi muzułmanami. Zresztą podziały sekciarskie są tam bardzo głębokie. Tymczasem Trump, wykorzystując zbliżenie na linii USA-Indie za prezydentury Obamy, postanowił zerwać z tolerancją dla Pakistanu i jeszcze w sierpniu wezwał Islamabad do wypełnienia powziętych zobowiązań (czyt. konkretnych działań przeciw org. terrorystycznym). Niestety efekty nie były dla niego zadowalające toteż zdecydowano o radykalnym oziębieniu relacji (m. in. wstrzymaniu finansowania). Wszystko po to, by m.in. wygrać wojnę w Afganistanie i mieć silniejszą pozycję w Azji Centralnej. A także by wykluczyć ze swojego obozu potencjalnych sojuszników Iranu i Chin (patrz: China-Pakistan Economic Corridor). Wedle zasady, kto nie z nami ten przeciw nam, wyrażonej zresztą w ogłoszonej Strategii Bezpieczeństwa Narodowego.
Na chwilę zatrzymajmy się w tym miejscu. USA słabnie, a bliskowschodnią niestabilność wykorzystuje do powstrzymania swoich konkurentów. Blokując światowy rezerwuar surowców a także główny szlak handlowy, jako jedyna światowa potęga morska znów będzie rozdawać karty. Ameryka jest surowcowo samowystarczalna (wliczając import z Kanady), może więc sobie pozwolić nawet na trwające lata załamanie rynków ropy i gazu. Doskonale rozumiejące to zagrożenie Chiny wiedzą, że jeszcze długo nie będą w stanie przełamać amerykańskiej dominacji na morzach i oceanach , dlatego opierając swoją ekspansję o ląd (Heartland), próbują zmienić zasady gry. Wtedy dopiero będą w stanie rzucić Amerykanom wyzwanie o panowanie na morzu. Jest to na rękę Rosji, która z kolei chciałaby mieć nie zamarzające w zimie porty i przedrzeć się przez duszący kordon państw (Rimland) oddzielających ją od ciepłych wód. Taką koncepcję przedstawia doktor Jacek Bartosiak i wie co mówi. Zwraca też uwagę, że w długim okresie, sojusz chińsko-rosyjski będzie nie do utrzymania, ale to opowieść na inną okazję.
Tymczasem wszystkie drogi prowadzą do Europy. To ona wbrew USA, pilnuje by porozumienie atomowe z Iranem było honorowane. To w niej kończy swój bieg Nowy Jedwabny Szlak. To ona bezpośrednio odczuwa skutki bliskowschodnich zawirowań (choćby w postaci uchodźców i terroryzmu) i to od niej zależy los Rosji. Nie chodzi tylko o próby rosyjskiej ekspansji w kierunku Atlantyku, a o to, że większość krajowego eksportu ropy i gazu sprzedawana jest do państw europejskich. Kreml nie posiada innych źródeł dochodu z eksportu niż surowce. W każdym razie nic co w perspektywie dekady mogłoby stanowić realną alternatywę, dlatego uczyniono w ostatnim czasie wiele by zwiększyć sprzedaż do Chin. Putin zgodził się m.in. na mało korzystne warunki cenowe, byleby tylko uzyskać długofalowy dostęp do potężnego rynku zbytu.
Z Federacją Rosyjską jest bowiem trochę podobnie jak z Chinami. Oba kraje wchodzą w strefy wpływów, z których wycofało się USA. Budowanie pozycji, szukanie nowy szlaków handlowych (np: korytarz północny przez Arktykę, kanał w Nikaragui) i szeroko rozumiane rozszerzanie wpływów, wymusza podobne działania. Zasadnicza różnica jest taka, że w przeciwieństwie do konfucjańskiego spokoju Pekinu, Kreml stosuje taktykę siły, szantażu i dezinformacji. Nie posiada bowiem zasobów i narzędzi do prowadzenia miękkiej polityki. Partnerom nie może zaoferować niczego poza bronią i surowcami. Wykorzystuje więc to, do czego w swym neoimperializmie jest przyzwyczajony – próbuje siłą podporządkować sobie tereny dawnego sowieckiego świata. Dzieli, by rządzić i tym samym wpada w pułapkę samospełniającej się przepowiedni.
Wiele można by pisać o Gruzji, Ukrainie, agenturze, szantażu gazowym, wojnie hybrydowej i działaniach asymetrycznych. Na potrzeby niniejszego artykułu warto zaznaczyć jedno, wystarczy spojrzeć na mapę. Polska i Ukraina to kraje, które z dnia na dzień mogłyby rzucić Rosję na kolana. Wystarczy by zakręciły kurki przebiegających przez ich terytoria gazociągów. To dlatego, tak wiele sił i środków poświęcono na Nordstream, Southstream i inne projekty (ostatnio Turkish Stream). Stąd zajęcie Krymu i wojna w Donbasie (a przynajmniej to jeden z powodów), a wobec zablokowania budowy gazociągu południowego, także porozumienie z trzymającą Bosfor Turcją. Stąd teoretycznie zupełnie niepotrzebny NordStream2. Projekt, do którego realizacji USA nie mogą dopuścić bo tak jak Trump dał do zrozumienia w lipcu w Warszawie, budowana będzie alternatywa dla rosyjskich dostaw. Rosja zostanie, systematycznie i krok po kroku, zaduszona naszymi rękami. Przez rozbudowę infrastruktury, mocniejsze związanie tzw. Trójmorza, przy równoczesnym zwiększaniu obecności wojskowej i rozbudowie sojuszniczych sił zbrojnych. Łatwa do przerwania (uszkodzenia, wysadzenia) rura na dnie Morza Bałtyckiego to będzie zbyt mało by zrównoważyć straty poniesione w wyniku zatrzymania eksportu surowców przez Europę Środkową. Kreml świetnie zdaje sobie z tego sprawę dlatego od końca 2014 tworzy silną, ofensywną formację wojskową – Pierwszą Gwardyjską Armię Pancerną położoną w Zachodnim Okręgu Wojskowym. Jej celem będzie zbrojna interwencja na kierunku państw bałtyckich i Polski, co zresztą było trenowane podczas manewrów Zapad 2017. Jest to ostateczny środek przewidziany do zabezpieczenia rosyjskich interesów i nie łudźmy się, że nie będzie użyty jeśli zajdzie taka potrzeba.
Tak NordStream2 jak i Turkish Stream mają zostać ukończone w 2019 roku. Reforma rosyjskiej armii (oraz formowanie 1GAP) ma zakończyć się w 2020 roku. Do tego czasu zarówno Rosja jak i USA (także poprzez sojuszników) będą robić wszystko by sobie wzajemnie przeszkadzać w realizacji celu. Amerykanie bardzo mocno naciskają na jawnie prorosyjskie Niemcy, Rosjanie zaś lada chwila ponownie użyją lewara Ukrainy (Donbas, a być może cała wschodnia Ukraina przy okazji wyborów). Obie strony szukać będą sojuszników w Europie, Waszyngton odwoływać się będzie do solidarności, a z kolei Kreml do podziałów i różnic. Europa znajduje się więc w bardzo trudnym położeniu, a jest zbyt słaba wewnętrznie by samodzielnie stawić czoła tym wyzwaniom. Pewnym zaskoczeniem był konflikt na linii USA-Niemcy, które Trump próbował dyscyplinować. Jasnym jest, że Berlin de facto decyduje o wszystkim co robi Unia Europejska. Nawet nie przez obsadzenie unijnych stanowisk bo Niemcy są dopiero na piątym miejscu pod względem liczby zatrudnionych osób, a polityczno-gospodarczej sile. Sojuszowi z Francją, która równie niechętnie reaguje na amerykańskie połajanki. Wydaje się, że oba kraje są przeciwne nowemu ’Pax Americana’ w Europie, odczytując działania konsolidujące rejon Trójmorza jako zagrażające ich interesom. Zwłaszcza, że ich akceptacja oznacza położenie kres marzeniu o federalizacji Unii Europejskiej, a wszyscy się zgadzają, że zmiany we wspólnocie są konieczne dla jej przetrwania. Opór ten jest o tyle problematyczny, że niewiele czasu zostało na niezbędne reformy, a każdy kolejny kryzys – migracyjny (wojna na Bliskim Wschodzie), gospodarczy (krach finansowy, choćby w USA) czy polityczny (brak wzajemnej solidarności między państwami „nowej” i „starej” unii) wywoła zawirowania społeczne, które w świetle już istniejących problemów doprowadzą do upadku Unii.
Czego spodziewam się po 2018?
Turbulencji, bo wydarzenia zaczynają znacznie przyspieszać gdy mocarstwa rozpoczynają swoje zmagania. Z niepokojem będę śledzić to co dzieje się na Bliskim Wschodzie. Czy Koreę Północną uda się zdyscyplinować podejmując negocjacje, czy raczej zupełnie ją złamać w pokazie siły? Cokolwiek się stanie, nastąpi pewnie dopiero po zimowej olimpiadzie w Pjongczangu. Ale i myśląc o Europie widzę chaos. Każdy kraj pogrążony w wewnętrznych problemach – czy to walce z separatyzmem (Hiszpania, Włochy, Belgia), polityczną niemocą (Niemcy, Włochy), recesją (Francja) czy zwiększoną migracją (Włochy, Grecja) i wojną u granic (Polska). A na to wszystko nałożą się jeszcze poważne niepokoje społeczne związane z migracją i terroryzmem, który mam wrażenie – będzie w tym roku wyjątkowo dotkliwy z uwagi na dużą liczbę powracających do Europy bojowników Daesh. Ewentualna poważna eskalacja na Ukrainie, jak uczy doświadczenie (Euro 2008, Soczi 2014), nastąpi dopiero po mundialu.
Cały czas chodzi mi też po głowie amerykańska giełda. Według prawideł koniunktury, 7,5 letnich cyklów gospodarczych, 2017 był rokiem (spodziewano się tego już w 2016), w którym powinny nastąpić spadki na giełdzie i dekoniunktura. Tymczasem stało się odwrotnie, a amerykańskie indeksy notują rekordowe wzrosty. Na ile silna jest wiara inwestorów, jak mocne są rynkowe fundamenty wzrostów? Czy to kolejna gra spekulacyjna globalnego kapitału? A może by pogrążyć rynki wystarczy tylko jakieś nieprzewidywalne wydarzenie, choćby pod postacią kataklizmu naturalnego? Tak ich przecież wiele ostatnio w USA. A może źle szukam, może katalizatorem będzie cyberwojna prowadzona np: z użyciem kryptowalut w rodzaju bitcoina? Coś jest na rzeczy.
To jeszcze nie jest czas na otwarty konflikt Chin, USA i Rosji. Na razie przeciwnicy starają się wzajemnie sobie przeszkadzać (wszelkimi sposobami osłabić), w miarę jak konsolidują siły i sojuszników. Kto wie, być może już tylko to okaże się decydujące by jedna ze stron zdobyła przewagę na wiele następnych lat? Jednak dla nas, szarych obywateli, oznacza to po prostu dużą niestabilność, bo w ruch pójdzie jednocześnie agentura (w tym zabójstwa), dezinformacja (media i Internet), wszelkiej maści środki cybernetyczne (wirusy, ataki hakerskie na banki i infrastrukturę, wrażliwe dane itp.), zastraszanie (surowcowe, prawno-polityczne, militarne), manipulacje kursami walut i kryptowalut, a to pociągnie za sobą szereg następstw. Od prozaicznych jak choćby drożejące paliwo, po te mniej oczywiste jak niestabilność na rynkach finansowych czy niepokoje społeczne związane z wojną informacyjną.
W poprzednich latach mieliśmy tego wszystkiego przedsmak. Wirus komputerowy Petya, ataki na sieć energetyczną Ukrainy, światowe banki, ingerencja obcych służb w wybory i referenda, zabójstwa polityczne, czy wzrost liczby zupełnie fałszywych informacji (tzw. fake news). Teraz te wydarzenia pojawiać się będą jednocześnie w skoordynowany sposób, w większej skali i co dla nas ważne, także w Polsce. Z rosyjskiego punktu widzenia priorytetem jest doprowadzenie do naszego wyobcowania w Unii Europejskiej, skłócenia z Ukrainą, a najlepiej ośmieszenia na arenie międzynarodowej co podkopałoby polityczną wolę do tworzenia Trójmorza.
Bardzo na rękę są też wszelkie konflikty wewnętrzne. Środkiem do osiągnięcia tego celu będzie gra na podziały i różnice, tak lokalne jak i europejskie. Nie chodzi tylko o to, by pokrzyżować plany dywersyfikacji dostaw surowców i odcięcia Rosji od Europy. Gdy pierwsza gwardyjska ruszy autostradą na Mińsk i dalej na Warszawę, skłócona Unia ma Polskę zostawić bez pomocy. Szczególnie Niemcy, którzy mogą nie chcieć przepuścić wojsk amerykańskich w drodze na wschód (tak się już zdarzyło w niektórych landach podczas relokacji szpicy NATO). W tym najczarniejszym scenariuszu, gdy zdobione czerwoną gwiazdą zagony pancerne staną pod Warszawą, będzie już po wszystkim. Nie będzie żadnego kontrataku spod zachodniej granicy, tylko upokarzający pokój za wysoką cenę. Z takiego zagrożenia zdają sobie sprawę nasi planiści, zrywając z doktryną obrony na linii Wisły. Stąd przeniesienie części sił pancernych na wschód od niej. Powiem więcej, w naszej nowej koncepcji obronnej powinniśmy zakładać operowanie na terytorium Białorusi, a nie Polski, ale to już kwestia na osobny artykuł.
Nie wiem, bo kto mógłby wiedzieć ponad wszelką wątpliwość, czy czeka nas nieuchronna wojna o hegemonię. Czy to światowa, czy gdzieś na Oceanie Spokojnym, albo bliżej nam w Europie? Wszystko wskazuje na to, że tak, a sytuacja dojrzeje do przesilenia gdzieś na przełomie lat 2019/2020. Zbyt wiele niezależnych od siebie czynników pcha nas w tym kierunku, by pojedyncze rozładowanie któregokolwiek z zagrożeń wystarczyło do przegnania gromadzących się na horyzoncie czarnych chmur. Z każdym rokiem wiadomo coraz więcej, a scenariusze stają się coraz bardziej czytelne. Być może jednak cały proces uda się przeciągnąć na długie lata i rozbić na poszczególne epizody, przez co zmagania potęg będą bardziej podobne Zimnej Wojnie, a z tymi już sobie jakoś poradzimy.
Cokolwiek nastąpi, musimy być przygotowani na najgorsze i liczyć, że wszystkie te przewidywania skończą się tylko na strachu.