W szerokim rozkroku.

Katalońskie referendum okazało się wielką porażką hiszpańskiego rządu, a dokładnie premiera Mariano Rajoya. Inicjatywa separatystów, z którą otwarcie sympatyzowało 40% katalońskiego społeczeństwa w wyniku chaotycznych i niezbornych działań Madrytu tylko zyskała na popularności. Ostatnie sondaże przedreferendalne dawały secesji 50% głosów na tak. Tymczasem w dniu referendum premier wydał rozkaz zablokowania głosowania poprzez zamknięcie lokali i konfiskatę kart do głosowania. Jak łatwo można się było spodziewać, głosujący nie zamierzali współpracować. W ruch poszły pałki, gaz, gumowe kule. Media społecznościowe, a z nimi serwisy informacyjne zalała fala filmów i zdjęć na których Guardia Civil i Policja Państwowa brutalnie rozbijają lokale wyborcze, bezceremonialnie zrzucają ludzi ze schodów, bezpardonowo traktują tłum składający się z nieuzbrojonych ludzi, w tym kobiet i osób starszych. Wypisz, wymaluj jak na pacyfikacji ustawek pseudokibiców. Tylko, że to nie było jakieś piłkarskie derby, a wydarzenie na które z uwagą spoglądał cały świat. I światowa opinia publiczna westchnęła z oburzeniem podczas gdy wspierający Hiszpanię przywódcy z zakłopotaniem patrzyli w inną stronę. Premier Katalonii Puidgemont nie mógł sobie wyobrazić lepszego prezentu, sympatia publiki musiała być po jego stronie. Co prawda Rajoy na wieść o dużej liczbie rannych ponoć nakazał przerwanie akcji w połowie dnia ale było już za późno. Zaangażowane siły porządkowe nie mogły się ot tak wycofać, bo nie do wszystkich rozkaz od razu dotarł, bo też niekoniecznie pozwalała na to sytuacja (co by nie mówić, nie można rozbijać demonstracji by następnie rzucić wszystko i odjechać). A lokalne władze umiejętnie eskalowały napięcie podając liczbę blisko 1000 rannych do końca dnia. W ruch poszły też tzw. fabryki trolli, kolportując antymadrycką propagandę ze zdjęciami i filmami albo przerobionymi, albo z zupełnie innych okazji i lat. Przeciw władzom w Madrycie de facto wystąpili Mossos d`Esquadra (lokalna policja) czy straż pożarna. Co ciekawe, policji udało się zamknąć jedynie 92 z 2315 lokali wyborczych. Marny wynik bo wizerunkowy i polityczny koszt tego działania był ogromny. Przy tym wszystkim zupełnie nie dziwi, że w referendum ponad 90% głosujących opowiedziało się za secesją. I to nic, że wg. Madrytu rannych było w granicach 300 osób, a niektóre doniesienia o brutalności policji okazały się fałszywe. Nikt już tych tłumaczeń nie chciał słuchać, mleko się rozlało, a Rajoy całą winą za eskalację obarczył Puidgemonta i jego świtę.

Madryt wielokrotnie podkreślał, że katalońskie referendum jest nielegalne. Potwierdził to nawet Trybunał Konstytucyjny. Jedyną drogą do legalnej secesji, byłoby ogólnokrajowe głosowanie, w którym większość hiszpańskich obywateli wyraziła by taką wolę. Ale Rajoy odrzucił tą możliwość i nie zgodził się też na przeprowadzenie wewnętrznego plebiscytu. Jego wynik nie jest w żaden sposób wiążący prawnie, ot taka rozbudowana ankieta. Można to było zbagatelizować, można było grać na jedność Hiszpanii, która przecież w samej Katalonii miała wielu zwolenników. Można było po wszystkim po prostu zawiesić autonomię, umieścić katalońską administrację w areszcie domowym itd. Można było negocjować, mamić obietnicami zwolnień podatkowych i wiele jeszcze innych rzeczy. Jednak mimo, że sprawa niepodległości Barcelony jest nieustannie wałkowana od 2012 roku, Mariano Rajoy okazał się nieprzygotowany. Ta zadziwiająca niefrasobliwość premiera o wyjątkowo słabej pozycji politycznej, zaskoczyła jego europejskich sojuszników. Komisja Europejska w wydanym komunikacie niemal nie zająknęła się na temat brutalności wydarzeń w Katalonii odwołując się jedynie do poszanowania hiszpańskich prawa i konstytucji. Dość zadziwiające jeśli przypomnimy sobie jak sokolim wzrokiem popatruje ona na kraje naszego regionu i ewentualne przejawy stosowania siły wobec protestujących. Na więcej niż Juncker, pozwalali sobie za to przywódcy, których zagadnienie secesji bezpośrednio dotyczy, np: premier Szkocji czy premier Belgii, którzy potępili użycie siły przez Madryt i wezwali do podjęcia pokojowych negocjacji.

Oczywiście, w samej Hiszpanii cała sprawa wywołała ogromne poruszenie. Im bliżej Madrytu tym poparcie dla jedności kraju jest większe. W Baskonii, Nawarrze czy Galicji sympatia jest po stronie secesjonistów. Krótko po referendum Katalonia stanęła w wielkim strajku generalnym, co miało być formą protestu przeciw polityce władz centralnych. Nieczynne były szkoły, blokowano drogi itd. W proteście w całym regionie udział miało wziąć ok. 700.000 osób. Kilka dni później ulicami Barcelony przeszedł kilkuset tysięczny marsz (od 350 tyś. wg policji do 950 tyś. wg organizatorów) zwolenników jedności kraju. Mimo sądowego zakazu posiedzenia, w dniu 10 października kataloński parlament (a przynajmniej jego secesjonistyczna część) zebrał się by tak jak było to zapowiedziane – udzielić premierowi poparcia do ogłoszenia niepodległości. Carles Puidgemont co prawda podpisał „deklarację suwerenności” ale poprosił o zawieszenie wprowadzenia jej w życie z uwagi na wolę szukania pokojowego porozumienia z władzami w Madrycie. Te, skonfundowane zażądały by jasno określił czy ogłoszono secesję czy nie. Bo jeśli tak w istocie było, to wprowadzą w życie art. 155 Konstytucji pozwalający na zawieszenie autonomii regionu. O negocjacjach nie może więc być mowy. Ktoś tu musi odpuścić i nie wiadomo tylko kto i kiedy.

Czy Puidgemont dalej będzie grać w swoją grę, prowokując Rajoya do kolejnych lekkomyślnych zachowań? W tej chwili wydaje się wahać. Gdy potwierdzi ogłoszenie niepodległości automatycznie doprowadzi do zawieszenia autonomii regionu i zapewni sobie wieloletnią odsiądkę. Będzie przy tym zwolniony z odpowiedzialności, bo wyciągał rękę do zgody ale została ona odtrącona. Zawieszeniu sprzeciwi się podległa mu lokalna administracja wobec czego posłuszeństwo rządowi w Madrycie będzie trzeba wprowadzić siłą. W efekcie Katalonia dostanie się pod nieformalną okupację, a przynajmniej tak to będzie wyglądać. Czy siła jest tutaj jedynym rozwiązaniem? Jeśli tak, to patrząc z praktycznego punktu widzenia należałoby aresztować wszystkich secesjonistycznych deputowanych parlamentarnych, całą lokalną administrację oraz wszystkich działających w terenie wolontariuszy za działalność antykonstytucyjną i łamanie prawa (lub nawoływanie do łamania prawa). Będzie to pewnie kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy osób. Do tego zamrożenie kont, delegalizacja organizacji i stowarzyszeń itd. Słusznie czy nie, Rajoy wejdzie w buty gen. Franco a tego Hiszpania może nie przeżyć. Dlatego nim skończy wiązać sznurowadła zostanie odsunięty od władzy przez opozycję. Najrozsądniej zrobiłby więc formalnie zawieszając autonomię ale ograniczając się do presji administracyjnej, np: wstrzymania transferów środków finansowych do regionu. Nie wiadomo jednak czy takie działania wystarczą by rzucić secesjonistów na kolana. Obaj panowie są więc w trudnym położeniu ale to Katalończyk ma poparcie polityczne, podczas gdy madrycka opozycja tylko czeka by pożreć Rajoya żywcem. Na razie nikt nie chce być na jego miejscu, ale to się może szybko zmienić. Kraj tkwi w szerokim rozkroku.

Tymczasem Hiszpania skłócona i podzielona, to Hiszpania słaba, pozbawiona znaczenia tak w UE jak i NATO. Czyli neutralna, tak jak podczas obydwu wojen światowych.