Donald i Pacyfik. W poszukiwaniu sojuszy.

Donald i Pacyfik – w poszukiwaniu sojuszy

W najbliższych dniach najwięcej uwagi poświęcimy nie secesjonistom czy terrorystom ale wydarzeniu, które niemal od samego początku będzie mieć bezpośrednie przełożenie geopolityczne na obowiązujący układ sił.

Jest nią podróż prezydenta USA Donalda Trumpa do Azji. Potrwa 10 dni więc mówi się, że będzie najdłuższą od 25 lat (wg Reutersa). Na wizytę oczekuje aż pięć państw: Chiny, Japonia, Korea Południowa, Wietnam i Filipiny. Dziennikarze lubią sensację, dlatego piszą o historycznym wydarzeniu. Taka pompująca oczekiwania narracja służy też kreowaniu wizerunku Trumpa, jako wielkiego polityka z planem. Takiego co to wie co robi (vide hasło wyborcze MAGA – Make America Great Again), a to musi się podobać specom od PR w administracji. Czasy dla USA nie są jednak łatwe. Jesteśmy w szczycie sporu nuklearnego prowadzonego z Koreą Północną, a relacje z Chinami sprowadzają się do miękkiej próby sił (handel, dyplomacja, pośrednia demonstracja siły militarnej itd.) tak w ujęciu globalnym jak i regionie Morza Południowochińskiego. Sprawy nie ułatwiła decyzja Trumpa z samego początku prezydentury o wypowiedzeniu umowy o wolnym handlu (TPP). Inicjatywa ta liczy sobie 12 państw ale bez udziału USA jej znaczenie będzie nieporównywalnie mniejsze. Zerwanie umowy było dla pozostałych członków niemiłym zaskoczeniem, a nawet fatalnym rozczarowaniem. Zwłaszcza dla tych liczących na dostęp do szerokiego rynku i wolnego handlu jak np: Wietnam. Nie lepiej jest w kontaktach sojuszniczych, tarcia z Japonią, Koreą Południową i Filipinami nie dadzą się przykryć wymuszonymi uśmiechami. Na razie w orbicie wpływów USA państwa te trzyma historia, powiązania ekonomiczno-militarne i wspólny wróg. Ale historia nadpisywana jest nowymi wydarzeniami, ekonomicznie coraz atrakcyjniejsze stają się Chiny, a słabnący potencjał wojskowy USA (choć nadal potężny) nie nastraja optymistycznie na przyszłość. Wszystkie te sprawy będzie poruszał Trump podczas swojej podróży, a osią rozmów i zwornikiem czasem sprzecznych długofalowych interesów będzie Korea Północna.

USA bardzo potrzebują międzynarodowej akceptacji dla swojej polityki wobec KRLD, nie tyle zgody na użycie siły i rozsądne poukładanie relacji z państwami regionu gdyby doszło do wojny, co po prostu pomocy np: Chin w zażegnaniu kryzysu bez rozlewu krwi poprzez denuklearyzację półwyspu. Presja jest tu po prostu niezbędna a bez pomocy Pekinu reżim sobie nie poradzi. Przy czym sytuację komplikuje wspomniane zantagonizowanie państw regionu na samym początku roku oraz bezprecedensowa brutalizacja języka (groźby zniszczenia kraju, obrzucanie wyzwiskami itd.) na linii KRLD-USA. Taka eskalacja w dyplomacji stosowana jest bardzo rzadko, bo nie pozostawia już miejsca na wycofanie się i inne, mniej radykalne działania. Doprowadza do sytuacji, w której albo któraś ze stron odpuści tracąc twarz, albo dojdzie do zderzenia. Na taki wizerunkowy cios może pozwolić sobie Kim (propaganda zrobi swoje), ale nie Trump. Cały spór jest bardzo uważnie obserwowany i jakiekolwiek okazanie słabości lub wahania przez USA doprowadzi je do utraty wpływów na Pacyfiku.

Problem w tym, że dla Pjongjangu wizyta amerykańskiego prezydenta jest idealną okazją do podbicia stawki. Eksperci oraz ośrodki monitorujące aktywność północnokoreańskich służb donoszą o potencjalnych przygotowaniach reżimu do wystrzelenia kolejnej rakiety balistycznej. Jeśli dać wiarę wcześniejszym zapowiedziom, KRLD zamierza dokonać testu – eksplozji nuklearnej nad Pacyfikiem (wg słów szefa SZ Ri Jong Ho w ONZ). Przeprowadzenie takiej próby podczas wizyty amerykańskiego prezydenta w Seulu czy Tokio w krótkim terminie zagwarantuje Kimowi bezkarność. USA nie będą w stanie, nawet gdyby chciały, w szybki sposób odpowiedzieć z użyciem siły, ponieważ w zasięgu przeciwnika znajdzie się szef państwa i zarazem głównodowodzący. A to da Pjongjangowi wystarczająco dużo czasu by sprawę przedstawić na forum międzynarodowym i na tyle ją rozmyć by uniemożliwić USA interwencję. Wystarczy, że podjęte zostaną rozmowy między Koreami, a już Seul wycofa się z wszelkich akcji wojskowych wobec sąsiada. Z kolei zgoda Korei Południowej i Japonii jest warunkiem koniecznym do tego by Amerykanie mogli prowadzić jakiekolwiek działania wojskowe.

Zwrot na Pacyfik (tzw. pivot) miał być wielkim dokonaniem prezydenta Baracka Obamy. Miał powstrzymać chiński ekspansjonizm, umocnić amerykańskie wpływy na Pacyfiku i wprowadzić wolny handel jako narzędzie balansowania stosunków geopolitycznych w regionie. Mimo wielu wizyt, szerokich uśmiechów, rautów i zapewnień o przyjaźni, wiemy dziś iż cała operacja zakończyła się fiaskiem. A przecież Obama jako człowiek ze znakomitym wyczuciem towarzyskim i niezłych zdolnościach interpersonalnych postrzegany był wręcz jak mąż opatrznościowy dyplomacji. Tymczasem Donald Trump jest człowiekiem egocentrycznym, antagonizującym i wydaje się krótkowzrocznym. Istny enfant terrible. Czy więc znajdując się w dużo gorszej sytuacji i mając o wiele większą pracę do wykonania niż poprzednik, będzie w stanie podołać zadaniu? Ryzykuje bardzo wiele, ale być może innej drogi po prostu nie ma. Wkrótce przekonamy się czy powróci z tarczą czy raczej na niej.